środa, 21 maja 2014

Amiran



- Proszę cię! Jedź ze mną! – Amiran był wzburzony i coraz bardziej podnosił głos.
- Nie mogę. Zrozum – powiedziałam. Czułam jak łzy gwałtownie napływają mi do oczu, wywołując szczypanie.
- Możesz! – krzyczał – możesz! Ale nie chcesz!
- To nie tak, Ami – powiedziałam już przez łzy, używając zdrobnienia, które bardzo lubił.
- Nie tak?! A jak? – wrzeszczał – miej odwagę i powiedz, że mnie już nie kochasz!
Amiran porwał swoją kurtkę i wybiegł z mieszkania.
- Nie mogę – powiedziałam w przestrzeń – nie jestem gotowa.
Ale tego mój ukochany już nie usłyszał. Wtedy, prawie cztery lata temu, widziałam go po raz ostatni.
Amiran jest Gruzinem. Przyjechał do Polski kilka lat temu, bo dostał stypendium doktoranckie. Byłam na drugim roku studiów gdy się poznaliśmy. Natychmiast się zakochałam. I na zabój! Był niezwykle przystojny: ciemna karnacja, włosy tak czarne, że prawie…granatowe i te oczy - błyszczące węgle!
Byliśmy nierozłączni. I bardzo szczęśliwi. Każdy dzień przynosił radość i nic nie było zbyt trudne. Chwilami dopadała mnie myśl, że to wszystko to sen jakiś i nagle się obudzę. Bardzo, bardzo się bałam tego przebudzenia, więc odpędzałam złe myśli. Co jakiś czas na ziemię próbowała mnie sprowadzać moja mama:
- Kaśka, zachowujesz się jak ćma lecąca do świeczki. Ja czuję, że to się źle skończy.
- Mamo – odpowiadałam – nie chcesz bym była szczęśliwa?
- No przecież wiesz, że niczego bardziej nie pragnę, ale to nie miłość. To szaleństwo.
- Mamuś, wszystko będzie dobrze – odpowiadałam ze śmiechem – kochamy się przecież.
Po kilku miesiącach Amiran zaczął przebąkiwać o ślubie. Jego słowa wywoływały we mnie fale czułości, ale miałam przed sobą jeszcze trzy lata studiów, więc mówiłam:
- To moje największe marzeni, Ami, ale jak skończę studia.
Zresztą nie myślałam co będzie później. Dla mnie najważniejsze było tu i teraz. Czas się dla mnie zatrzymał. Gdy Amiran zaczynał snuć plany na przyszłość odwracałam jego uwagę:
- Pocałuj mnie – prosiłam – bo nie ma jutra.
Śmiał się ze mnie, całował i mówił:
- Ale niedługo mam obronę doktoratu i muszę wracać do domu.
- Nie puszczę cię! – wołałam.
Myśl, że mój ukochany wyjedzie przerażała mnie i zachowywałam się jak małe dziecko, które wkłada głowę pod koc i udaje, że go nie ma.
Ami coraz częściej wracał do rozmowy i usiłował wymóc na mnie deklarację, że z nim wyjadę. Ale dla mnie jego Gruzja to był koniec świata albo inna planeta. Tutaj był mój dom, moja mama, mój park i moje niebo. Tu wszystko było moje, a tam wszystko było nieznane.
Czas jednak był nieubłagany i wraz z nim natarczywe pytania Amirana coraz częstsze.
- Ami – prosiłam – zostań ze mną, tutaj. Możesz pracować, masz szansę na wielką karierę, tu możesz wiele osiągnąć.
- Kasiu, ja tu jestem obcy, a Gruzja to moja ojczyzna.
- Nie bądź taki patetyczny! – złościłam się.
- To nie patos, Kasiu, ja tak czuję.
Do samego końca miałam nadzieję, że Ami zrezygnuje z powrotu do Gruzji. Tak naprawdę wydawało mi się niemożliwe, że wyjedzie, że mnie zostawi. Wierzyłam, że miłość zwycięży.
A jednak „Miej odwagę i powiedz, że mnie już nie kochasz” było ostatnim zdaniem jakie usłyszałam od mojego ukochanego.
Mój świat legł. Po prostu rozsypał się. Przez pierwsze dni nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. To, co bałam się sobie nawet wyobrażać, stało się. Nie ma mojego Amirana! Nie ma mojego mężczyzny!
Gdy dotarło do mnie boleśnie, że Ami mnie porzucił, nadszedł czas rozpaczy. Chciałam umrzeć, żeby tylko przestało mnie boleć. A gdy moja matka wypowiedziała sakramentalne „A nie mówiłam?” naprawdę byłam bliska popełnienia samobójstwa.
Niektórzy mówią, że czas leczy rany. To nieprawda. Czas tylko uczy nas żyć z cierpieniem. Nic nie leczy.
A gdy minął pierwszy szok przeżyłam następny. Odkryłam, że jestem… w ciąży.
Najpierw niedowierzanie i przerażenie: „Co mam teraz zrobić?”, a później strach przed wyjawieniem prawdy mamie. Ona, o dziwo, zareagowała spokojnie:
- Kasiu, dasz radę. Ja ci pomogę. Samotne macierzyństwo wcale nie musi być trudne. – I dodała – Dziecko to bezwarunkowa miłość na całe życie.
W kwietniu urodziłam córeczkę. Jakaż ona śliczna! W szpitalu schodziły się pacjentki i pielęgniarki, nawet z innych oddziałów, by ją zobaczyć. Nieczęsto rodzą się dzieci z gęstymi, kruczoczarnymi włoskami.
Dałam jej na imię Marina. Takie imię nosi mama Amirana. Miałam trochę kłopotów w USC, bo nalegali na spolszczenie i zapisanie Maryna. W końcu udało mi się przekonać urzędnika, że to absolutnie nie jest wszystko jedno.
Poukładał się mój świat, a wszystkie jego zakamarki wypełniła Marinka. Teraz to już całkiem duża dziewczynka. Zaczęła chodzić do przedszkola. Często pyta o tatę, a ja opowiadam jak tatę poznałam, jaki jest przystojny, czym się zajmuje. Marinka chętnie ogląda zdjęcia Amirana i dopytuje kiedy tata do niej wróci. Kiedyś powiem jej prawdę, powiem, że nie wróci, bo nie wie, że ma córeczkę. Ale teraz jest za mała, by cokolwiek z tego zrozumieć.

Kilka dni temu wracałyśmy z przedszkola przez park. Marina biegła alejką, po chwili chowała się za drzewem i wołała: „Szukaj”. Ja oczywiście udawałam, że nie mogę jej znaleźć, potem stawałam w pobliżu i głośno się „zastanawiałam” gdzie też podziała się moja córeczka. Za którymś razem, z większej odległości zaczęłam wołać:
- Marina! Gdzie też jest moja Marina? Córeczko!
Spojrzałam w głąb alejki i … zamarłam. Zamajaczyła mi zbliżająca się postać mężczyzny. Nie widziałam go wyraźnie, ale sposób poruszania był mi znajomy. Stałam jak wryta i wpatrywałam się. Zniecierpliwiona moim milczeniem Marina wyszła ze swojej kryjówki, podbiegła do mnie i uczepiła się mojej spódnicy. Mężczyzna zatrzymał się kilka kroków przed nami. Staliśmy nieruchomo i patrzyliśmy na siebie. Nagle Marinka puściła moją spódnicę, zrobiła niepewnie kroczek do przodu i powiedziała:
- Tata?
Przed nami stał Amiran. Zdumienie na jego twarzy było niewyobrażalne. Wyglądało jakby coś mówił, ale nie wydobywał się żaden dźwięk.
- Tata? – Powtórzyła Marina.
- Tak, Marinko – powiedziałam nieswoim głosem – to jest twój tata.
Amiran zachwiał się, a po chwili przyklęknął na jedno kolano.
- Marina? – powiedział zdławionym głosem – Marina? Jak moja mama?
Marinka puściła się biegiem wołając:
- Tata, tata wrócił!

 Jutro we trójkę wyjeżdżamy do Gruzji. Na wakacje. Gdy wrócimy do Polski czeka nas mnóstwo spraw do załatwienia i na pewno spędzimy dużo czasu w urzędach.



 

piątek, 16 maja 2014

Ojciec



Nie lubię tego dnia. Wszystkich Świętych wywołuje we mnie mieszane, sprzeczne uczucia. Z jednej strony to święto wyjątkowo kolorowe. Z drugiej - przygnębiające, poważne. Z jednej – pełne zadumy, a z drugiej – jak parada uliczna.
Nikt nie wymusza na mnie chodzenia na cmentarz 1 listopada, a jednak tam chodzę. Odwiedzam grób rodziców wiele razy w roku, więc nic by się nie stało, gdybym nie poszła we Wszystkich Świętych. A jednak od dwunastu lat 1 listopada zanoszę świeże kwiaty. Moi rodzice zginęli razem, w wypadku samochodowym. Los zabrał mi ich oboje jednocześnie. Mimo, że byłam już całkiem dorosła i samodzielna poczułam się boleśnie osierocona. Miałam spokojne, dobre dzieciństwo, pomimo, że ojciec rzadko bywał w domu. Był inżynierem, prowadził wielkie budowy daleko od domu. Mama była zawsze, a tata wracał, wiec czułam się bezpieczna.
Od wielu lat, gdy przychodzę na cmentarz we Wszystkich Świętych, na grobie rodziców leży duża wiązanka czerwonych róż. Zawsze czerwone róże. Nie mam pojęcia kto je przynosi. Nie mam rodziny, więc te róże raz do roku zawsze mnie intrygują. Próbowałam się dowiedzieć, czy może któryś z przyjaciół rodziców je przynosi, ale wszyscy zaprzeczali.
Niedawno dostałam propozycję służbowego wyjazdu, na trzy miesiące, do Londynu. Musiałam wylecieć najpóźniej 1 listopada. Dlatego w tym rok byłam zmuszona złamać tradycję i poszłam na grób rodziców w przeddzień Święta. Na cmentarzu był już wielki ruch. Gdy zbliżałam się do grobu zauważyłam pochyloną nad nim kobietę. W pierwszej chwili uznałam, że pomyliłam ścieżki, a potem, że w półmroku, pomyliłam pomniki. Gdy podeszłam nie miałam wątpliwości: to na pewno grób moich rodziców, a kobieta pochyla się nad ich nagrobkiem. Na granitowej płycie układa wiązankę czerwonych róż.
- Dzień dobry – powiedziałam.
Kobieta drgnęła. Wyprostowała się i spojrzała na mnie.
- Dzień dobry – odpowiedziała i umknęła wzrokiem. Stała wyprostowana, patrząc nieco ponad grobami. Dyskretnie się jej przyjrzałam. Na pewno nigdy wcześniej jej nie widziałam.
Stałyśmy obok siebie, w milczeniu, nad grobem moich rodziców. Było to tyleż dziwne, co niezręczne. Przedłużająca się cisza zaczęła mi ciążyć.
- To pani przynosi co rok bukiet róż? – zapytałam cicho.
- Tak – powiedziała. Po chwili, prawie szeptem dodała. – Lubił czerwone róże.
- Kto? Mój ojciec? – zapytałam chyba za głośno jak na miejsce, w którym byłyśmy, ale nie umiałam zapanować nad zaskoczeniem.
- Tak – powiedziała spokojnie.
- Pani się myli. Ojciec… - zawahałam się – Ojciec chyba w ogóle nie lubił kwiatów.
- Lubił róże.
Powiedziała to tak zwyczajnie. I z przekonaniem.
Nie wiedziałam jak zareagować. Milczałam. Stałyśmy dalej, nieruchome, kilka chwil, po czym kobieta powiedziała:
- Do widzenia.
I ruszyła cmentarną alejką.
Byłam tak niewyobrażalnie zaskoczona, że nie odpowiedziałam. Po chwili ocknęłam się ze zdumienia i ruszyłam za kobietą.
Dogoniłam ją tuż przed bramą cmentarza.
- Przepraszam – zawołałam – proszę zaczekać.
Kobieta odwróciła się. Robiła wrażenie, jakby czekała, że ją zatrzymam.
- Co jeszcze lubił mój tata? – zapytałam.
To była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, ale gdy usłyszałam swój własny głos zdałam sobie sprawę, że w tych okolicznościach, pytanie brzmi, co najmniej, dziwnie. Kobieta jednak nie okazała zaskoczenia.
- Ptysie z bitą śmietaną – powiedziała.
- Ojciec nie przepadał za słodyczami.
- Bitą śmietanę lubił – kobieta leciutko się uśmiechnęła. Bardziej do siebie niż do mnie.
Stałyśmy naprzeciw siebie i patrzyłyśmy sobie w oczy. Miałam bieganinę myśli. Nie miałam pojęcia kim jest ta kobieta. Jednak miałam nieodparte wrażenie, że ona mnie zna.
- Kim pani … - Zaczęłam niepewnie – Kim on dla pani był? – Poprawiłam się.
- Tadeusz był moim ojcem.
Zakręciło mi się w głowie. Przeleciało mi przez myśl, że zaraz się obudzę, jak ze złego snu i tylko te słowa  „Tadeusz był moim ojcem” będą mi się kołatały po czaszce z pół dnia.
- To jakiś żart? – prawie krzyknęłam – to nie jest śmieszne!
Poczułam złość, bo jedynym wytłumaczeniem, które miałam, to że kobieta bawi się moim kosztem.
- Nie – odpowiedziała, nadal spokojnym tonem – Nie żartuję. Tadeusz był moim tatą.
Zaczęła szperać w swojej torebce i po chwili wyjęła portfel, a z niego dowód osobisty.
- Nazywam się Tamara Rachwalska – powiedziała podając mi dowód.
W pierwszej chwili, mimo, że nie mam kłopotów ze wzrokiem, patrzyłam na kartonik, ale nie mogłam niczego odczytać. Po chwili dopiero udało mi się odcyfrować. Kobieta nosiła takie samo nazwisko jak ja, a jej ojciec miał rzeczywiście na imię Tadeusz. Imię matki zaś – Barbara, a moja mama miała na imię Mirosława.
- Nic z tego nie rozumiem – powiedziałam oddając dowód. Poczułam się nagle niewyobrażalnie zmęczona.
- Myślę, że powinnyśmy porozmawiać – powiedziała Tamara. Była nadspodziewanie spokojna i nie robiła wrażenia, że jest zaskoczona sytuacją.
Wyszłyśmy z cmentarza. Zaproponowałam, byśmy usiadły w pobliskiej kawiarni.
- Mam 32 lata – zaczęła Tamara.
- W takim razie jestem starsza – powiedziałam – bo niedawno skończyłam 34.
- Wiem.
- Wie pani? – Nie ukrywałam zaskoczenia.
- Może mówmy sobie po imieniu – Tamara wyciągnęła dłoń ponad stołem.
- Natasza – powiedziałam odwzajemniając uścisk – Zadziwiające, ale obie mamy rosyjskie imiona – dodałam zaskoczona.
- To nie takie dziwne, zważywszy, że Tadeusz był z pochodzenia Rosjaninem.
- Skąd pani….znaczy skąd wiesz?
- Przecież był moim tatą – powiedziała Tamara śmiejąc się.
- No tak – powiedziałam cicho.
Usiłowałam zebrać myśli, ale nie bardzo mi się udawało. Byłam w szoku. Zapadła cisza, a ja nie miałam pojęcia o co mam pytać. Tamara chyba to wyczuła, bo powiedziała:
- Moja mama poznała Tadeusza, gdy przyjechał budować zakłady azotowe u nas, w Puławach. Opowiadała mi potem, że zakochała się bez pamięci. Choć wiedziała, że Tadeusz jest żonaty i ma córkę, nie umiała przestać kochać. Świata poza nim nie widziała. Tadeusz kilka razy próbował zerwać tę znajomość, ale jak mówiła mama, zawsze wracał. Gdy mama zaszła w ciążę przez chwilę liczyła na to, że Tadeusz zostanie z nią, na zawsze. Tak się jednak nie stało. Tadeusz powiedział, że nic na to nie poradzi, ale kocha dwie kobiety na raz. Nie potrafi żadnej porzucić. Przyrzekł, że będzie się opiekował moją mamą i dzieckiem, ale jego stałe miejsce jest przy Mirce i córce.
Tamara zamilkła, spojrzała gdzieś w dal, za kawiarniane okno. Gdy odwróciła głowę w moją stronę, w jej oczach było wiele smutku. Przez chwilę zrobiło mi się jej żal, bo pamiętam z dzieciństwa mój smutek za każdym razem, gdy tata wyjeżdżał do pracy. Nagle dotarło do mnie, że nie tylko do pracy wyjeżdżał. Jeździł do innej kobiety i innej córki! Wezbrała we mnie złość, bo dotarło do mnie, że oszukiwał mnie i mamę. Tamara chyba wyczuła o czym myślę, bo powiedziała:
- Ty myślałaś, że tata jedzie do pracy, że tak musi być, że to normalne… Ja zawsze wiedziałam, że jedzie do swojego drugiego domu, do innej rodziny, do innej dziewczynki… Często płakałam, złościłam się i buntowałam. Nienawidziłam cię, choć nigdy nie widziałam. Gdy podrosłam, miałam z czternaście lat, poprosiłam Tadeusza, żeby mi pokazał twoje zdjęcie.
- Dlaczego mówisz o nim „Tadeusz” – przerwałam jej.
Tamara się uśmiechnęła.
- Tak do niego mówiłam, po imieniu. Jak byłam mała bawiliśmy się w jakąś grę, już jej nie pamiętam dokładnie, ale ona polegała na tym, że każdy uczestnik miał karteczkę ze swoim imieniem i wywoływało się to imię. I jakoś tak zostało i mówiłam do taty po imieniu… No i jak mi pokazał twoje zdjęcie – Kontynuowała Tamara – to jakoś tak się zadziało, że przestałam cię nienawidzić. Może dorosłam na tyle, by zaakceptować, że dzielę się ojcem z inną dziewczyną.
- A Mirka, twoja mama? – zapytałam.
- Mama akceptowała taki stan rzeczy od zawsze, odkąd pamiętam. Nigdy nie narzekała na swój los. Gdy Tadeusz miał przyjechać gotowała to co lubił, prasowała jego koszule… Była pogodzona, że jest tą drugą. Po jego tragicznej śmierci okropnie cierpiała. Do dziś jest sama. Namawiałam ją, by sobie kogoś znalazła, ale ona zawsze powtarza, że jest wdową i niech tak zostanie.
- Jak się dowiedziałyście, że moi rodzice mieli wypadek?
- Zawiadomił nas jakiś kolega Tadeusza.
- To znaczy kto? – zapytałam ostro, bo dotarło do mnie, że ktoś musiał wiedzieć, że mój tata prowadzi podwójne życie.
- Nie wiem – odparła – naprawdę nie mam pojęcia kto to był. Przyjechałyśmy na pogrzeb.
- Byłyście na pogrzebie moich rodziców?? – Aż mnie zatkało.
- Tak. Wmieszałyśmy się w tłum. Nawet się dziwiłam potem, że nikt nie zwrócił uwagi, że dwie kobiety, stojące daleko od grobu, więc jakby obce, tak strasznie rozpaczają na pogrzebie. To było straszne… - Tamara znów odwróciła głowę w stronę okna. Widziałam jednak, że usiłuje powstrzymać łzy.
- Wszystkiego bym się spodziewała, ale nigdy tego, że gdzieś istnieje moja przyrodnia siostra – powiedziałam.
Tamara zwróciła w moją stronę twarz. Uśmiechnęła się leciutko.
- A ja wiedziałam, że jesteś.
Czułam się dziwnie. Jednak nie byłam ani zła, ani oburzona. To zadziwiające, ale poczułam się jakoś lekko, jakbym odnalazła zagubioną i szczęśliwie odnalezioną pamiątkę.
- To jak to było z tymi kwiatami? – zapytałam, po raz pierwszy od kilku godzin, uśmiechając się.
- Lubił róże – Teraz i Tamara się uśmiechała – i bitą śmietanę też.
- To dziwne. Bardzo rzadko jadł słodycze, choć moja mama była mistrzynią wypieków. Za kwiatami też nie przepadał i namawiał mamę, by w ogródku sadzić tylko iglaki, wysiać trawę, ale żeby nie było żadnych kwitnących roślin, bo jak opadają płatki robi się smutno.
- Rzeczywiście dziwne – powiedziała Tamara w zamyśleniu – Jakby nie tylko miał dwa domy, dwie rodziny, ale jakby miał dwie dusze.
Obie zamilkłyśmy, pogrążone we własnych wspomnieniach. „Jaką dziwną konstrukcją był mój tata” – myślałam – „Kochał dwie kobiety, bo przecież bardzo kochał moją mamę i okazuje się, że Mirkę równie mocno. Miał dwie córki, w różnych miastach i choć obie nie miałyśmy go na wyłączność, obie nie czułyśmy się opuszczone. Tamara i ja miałyśmy dobre, bezpieczne dzieciństwo, miałyśmy tatę i mamę”.
Zrobiło się bardzo późno. Zaczęłam się zbierać.
- Jutro wylatuję do Londynu, na trzy miesiące – powiedziałam. – Dasz mi swojego maila?
- Jasne! – odparła Tamara – bardzo chętnie.
- To fajnie. Mamy sobie jeszcze wiele do opowiedzenia. Napiszę za kilka dni.
- Cieszę się, że się spotkałyśmy. Przez te wszystkie lata przyjeżdżałam na grób Tadeusza w przeddzień Wszystkich Świętych, czasem razem z mamą. Nie chciałyśmy się natknąć na nikogo z rodziny i tłumaczyć, kim jesteśmy. Dziś jakoś tak samo wyszło…
- Cieszę się, że samo wyszło. – Uśmiechnęłam się. – Napiszę, a jak wrócę do Polski spotkamy się jeszcze, prawda?
- Bardzo bym chciała – odpowiedziała Tamara – Ostatecznie kochałyśmy tego samego faceta.
Roześmiałyśmy się równocześnie.

poniedziałek, 12 maja 2014

Sąsiadka



Ze dwa tygodnie temu wracałam do domu z wyjątkowo ciężkimi siatkami. Jak to w piątek robiłam większe zakupy, ale tego dnia szczególnie było mi ciężko. Już miałam wejść do klatki schodowej, gdy kątem oka dostrzegłam sąsiadkę, z VIII piętra.
„Matko!” – pomyślałam – „Znowu ta! Ciekawe jakie tym razem rewelacje ma do opowiedzenia”.
Moja sąsiadka, pani Kamila, uwielbia wszystko wiedzieć o mieszkańcach naszego bloku. I bardzo lubi „sprzedawać” te nowości. Nic jej nie zraża. Nawet kiedyś powiedziałam wprost, że mnie naprawdę nie interesuje kto z kim śpi albo jaki samochód kupił sobie Kowalski z trzeciego piętra. Zresztą tak naprawdę to ja nawet nie wiem jak ten Kowalski wygląda. Nie mówiąc o tym, że nie miałam pojęcia czy ma jakiś samochód, a tym bardziej, że właśnie wymienił.
Więc gdy dostrzegłam panią Kamilę szybko pchnęłam drzwi na schody, licząc, że jednak zdążę umknąć. Nie udało się. Dogoniła mnie zanim wsiadłam do windy.
- Dzień dobry sąsiadce – powiedziała Kamila lustrując moje bagaże. – Widzę, że znów pani tacha takie ciężkie siaty. Co to? Nie może ktoś pani pomóc? Pani syn to już przecież duży chłopak.
- Może, ale jest chory – odpowiedziałam niechętnie.
Byłam zła, bo to prawda, że Jędrek mógłby się czasem zainteresować skąd bierze się, na przykład, mleko w lodówce. Ale to naprawdę nie jest sprawa Kamili.
- A słyszała pani, że pod 15-tkę wprowadziła się nowa rodzina? – kontynuowała niezrażona.
- Nie, nie słyszałam – odpowiedziałam, a w duchu złorzeczyłam windzie, która jak na złość nie chciała zjechać.
- Noooo – powiedziała, bardzo ucieszona, że wie coś, czego inni nie wiedzą – Młodzi, z córeczką. Ma tak z dziesięć lat. Fajna taka, blondyneczka.
- A jakie to ma znaczenie, że blondyneczka – warknęłam, już naprawdę zła.
Na szczęście winda pojawiła się na parterze. Wsiadłyśmy, a Kamila, jakby w ogóle nie zauważyła, że nie interesują mnie nowi sąsiedzi, mówiła dalej:
- Ta dziewczynka już chodzi do naszej szkoły. A oni…rodzice znaczy oboje pracują i dziewczynka sama wraca do domu. Dzielna dziewczynka, prawda? W obcym miejscu, z kluczem na szyi… Ale rodzicom to się dziwię, że się nie boją o dziecko. A pani się nie dziwi?
- Nie, mnie to nie dziwi, pani Kamilo – powiedziałam i z ulgą wysiadłam na swoim piętrze.

Kilka dni temu obudziłam się z potwornym bólem gardła. Uznałam, że w takim stanie nie mogę iść do pracy. No i poszłam do lekarza. Usiadłam w poczekalni, w naszej przychodni. Nagle usłyszałam:
- Dzień dobry sąsiadce.
Nade mną stała pani Kamila. Chciało mi się płakać na jej widok, bo to była ostatnia osoba, którą dziś chciałam spotkać.
- Dzień dobry. – Ledwo wydobyłam z siebie głos i odruchowo dotknęłam obolałej szyi.
Kamila natychmiast klapnęła na krzesełku obok mnie i zaczęło się gadanie. Znów dowiedziałam się o nowinkach osiedlowych. Nie skupiałam się  nawet na tym, co do mnie mówi. W pewnej chwili jednak coś w tej paplaninie pani Kamili, zwróciło moja uwagę.
- I to jest baaaaardzo zastanawiające, że taka smutna chodzi ta dziewczynka.
- Jaka dziewczynka? – zapytałam.
- No przecież mówię! Ta blondyneczka spod 15-tki. – Kamila była wyraźnie oburzona, gdy złapała mnie na tym, że jej nie słucham.
- A jak pani myśli – zagadnęłam – dlaczego chodzi taka zmartwiona?
- No ja nie wiem. Przecież nie zaglądam do tego domu – powiedziała lekko podniesionym głosem. – Ale… to bardzo dziwne, że to dziecko takie przygaszone chodzi.
Otworzyły się drzwi gabinetu lekarskiego i weszłam, bo to była moja kolej.
Okazało się, że mam silną anginę i co najmniej tydzień muszę zostać w domu.
Trzeciego dnia poczułam się na tyle dobrze, że owinięta kocem siedziałam na balkonie i czytałam książkę. Dobiegały mnie śmiechy i wołania dzieci, które korzystając z pięknej pogody, bawiły się pod blokiem. Co jakiś czas głośniejsze dźwięki odrywały mnie od lektury i mimochodem, między szczebelkami balustrady, spoglądałam w dół. Za którymś spojrzeniem przykuła moją uwagę dziewczynka o wyjątkowo jasnych włoskach, siedząca na brzegu piaskownicy. Siedziała sama, grzebała patykiem w piasku i nie reagowała na chmarę dzieciaków, biegających w jej pobliżu. W pewnym momencie podszedł do niej jakiś chłopak i głośno zapytał:
- Czemu ryczysz?
Dziewczynka nie podniosła głowy i nie przerwała mieszania piasku patykiem. Chłopak wyciągnął w jej stronę rękę i wskazując na coś zapytał:
- Kto ci to zrobił?
Dziewczynka gwałtownie poderwała się i zaczęła biec w stronę bramy naszego bloku. Po drodze spadła kokardka z blond włosów. Chłopak podbiegł, podniósł kokardę i zawołał za uciekającą:
- Zgubiłaś wstążkę.
Ale w tym momencie z hukiem zatrzasnęły się drzwi wejściowe.
Poderwałam się z leżaka, po drodze złapałam klucze od mieszkania i tak jak stałam, w porozciąganym domowym dresie, wybiegłam na klatkę schodową. Ściągnęłam windę i zjechałam na dół. W korytarzyku prowadzącym do piwnicy, zwinięta w kucki siedziała dziewczynka z piaskownicy. Podeszłam pomału.
- Cześć – powiedziałam – Czy coś ci się stało? Mogę ci jakoś pomóc?
Nie zareagowała, więc podeszłam bliżej. Kucnęłam przy niej.
- Jak ci na imię?
Uniosła lekko główkę i zobaczyłam zapłakaną buzię. Przetarła policzek brudną rączką i wtedy zobaczyłam, że całe ramię dziewczynki jest pokryte siniakami. Wyglądały jak ślady po silnych uściskach.
- Basia – usłyszałam cichy głos.
- Mieszkasz w tym bloku? – zapytałam, choć już się domyśliłam, że to córeczka sąsiadów, którzy niedawno się wprowadzili, a o których opowiadała pani Kamila.
- Tak, pod 15-tym – powiedziała przez łzy.
- Jak chcesz, to cię odprowadzę do domu. Chcesz?
- Nie. Sama pójdę.
Poderwała się i pobiegła schodami w górę, nawet nie zatrzymując się przy windzie.
Nie pozostało mi nic innego jak wrócić do siebie.
Całkiem doszłam do siebie, więc po tygodniu wróciłam do pracy i swoich codziennych obowiązków.
Gdy dzisiejszego popołudnia wracałam z pracy zobaczyłam pod moim blokiem stojący policyjny radiowóz. Przyspieszyłam kroku zaniepokojona. Przy drzwiach wejściowych stała, a jakże by inaczej, pani Kamila.
- Co się stało? – zapytałam, nawet się nie witając.
- Zabierają tego gnojka – powiedziała Kamila z triumfem w głosie.
- O kim pani mówi?
- No jak to o kim? Mieszka pani pod nimi i nie wie?
- Pani Kamilo, naprawdę nie wiem.
- Mówię o ojcu tej dziewuszki, Basi.
- A co zrobił?
- Znowu pobił żonę i córeczkę. Takie krzyki były, że zadzwoniłam na policję.
- Jak to znowu? – zapytałam z niepokojem.
- To pani mieszka pod nimi i nie wie, że to nie pierwszy raz? Ja już wcześniej słyszałam coś, ale nigdy nie było tak głośno jak dziś. Może było słychać bardziej, bo taki upał i wszystkie okna pootwierane. Wychodziłam do warzywniaka i usłyszałam, że jakaś kobieta krzyczy. No to weszłam z powrotem do klatki i szłam schodami, żeby się zorientować u kogo to. Jak się zbliżałam na czwarte to już nie miałam wątpliwości, że to pod 15-tką. Nie zastanawiałam się tylko zadzwoniłam na policję. Szybko przyjechali, a potem karetka. Dziewczynkę i matkę zabrali do szpitala, a tego gnoja zaraz będą wyprowadzać.
Kamila z niecierpliwością zaglądała w głąb klatki schodowej. Wyraźnie nie mogła się już doczekać.
Już chciałam powiedzieć Kamili, że można się było tego domyślić, ale … zrobiło mi się potwornie wstyd. Poczułam ogromne wyrzuty sumienia, że wtedy, na klatce schodowej pozwoliłam Basi uciec i nie próbowałam się dowiedzieć co jej się stało i skąd u niej te siniaki na rączkach. Więc zapytałam tylko
- Czy… dużą krzywdę im zrobił?
- Matka szła o własnych siłach, a dziecko niósł sanitariusz na rękach, ale Basia się wyrywała, chciała do mamy, więc pewnie nic bardzo poważnego – odpowiedziała Kamila.
Nie czekałam na sensacyjne wyprowadzanie sąsiada spod 15-tki i poszłam schodami do siebie.
Jeszcze jestem roztrzęsiona. Nie umiem sobie darować, że nie zareagowałam na czas. Może gdybym wtedy była bardziej uparta, bardziej wścibska to bym mogła zapobiec kolejnemu biciu. Z wdzięcznością pomyślałam o pani Kamili. Gdyby nie ona i jej nieustanna ciekawość tego, co się u innych dzieje, mogło przecież dojść do tragedii.





środa, 7 maja 2014

Malina



- Mamy to! – wykrzyknęłam wchodząc do biura. – Areczku, mamy to!
- Wiedziałem, że ci się uda – powiedział rozradowany Arek.
Podeszłam do jego biurka i przybiliśmy sobie „piątkę”. Dodałam:
- No to teraz do roboty.
Weszłam do swojego pokoju. Rzuciłam na biurko teczkę z dokumentami i torebkę. Opadłam na miękki fotel i uśmiechnęłam się sama do siebie. „Naprawdę udało mi się” – myślałam. Rozsadzała mnie radość. I duma. Jeszcze kilka lat temu, gdyby mi ktoś powiedział, że nie tylko otworzę swoją firmę, ale, że w krótkim czasem osiągnę pierwszy znaczący sukces i nie będę obracała każdej złotóweczki, przed jej wydaniem, nie uwierzyłabym. Muszę przyznać, że miałam dużo szczęścia. Decydujące były drobne zbiegi okoliczności, miałam wokół siebie życzliwych ludzi, no i … byłam zdeterminowana.
Gdy odkryłam, że jestem w ciąży Paweł, mój ówczesny chłopak, był już daleko stąd. Nawet nie próbowałam go odszukać. Skoro nie chciał być ze mną, to oczekiwanie, że wróci, bo jestem w ciąży, wydawało mi się bez sensu. Poza tym swoją zdradą, którą przypadkiem odkryłam, zranił mnie na tyle, że  miłość wyparowała. Ale byłam w ciąży.
Mama przyjęła wiadomość o tym, że zostanie babcią, ze stoickim spokojem.
- Można się było tego spodziewać – Skwitowała jednym zdaniem.
Nie robiła mi wyrzutów, ale też nie wyglądała na szczęśliwą babcię.
Zaczęłam gorączkowe poszukiwanie pracy. Skończyłam tylko liceum plastyczne, więc tak naprawdę nie miałam zawodu. Zaczepiłam się w niewielkiej firmie reklamowej. Nie miałam szansy na wykorzystywanie swojego plastycznego talentu. Moja praca ograniczała się do przynieś, zanieś, pozamiataj. Gdy urodziłam Jaśka i skończył mi się urlop macierzyński zostałam bez pracy, bo miałam czasową umowę. Ona wygasła, a wraz z nią moje i tak niewielkie dochody. Mieszkałam z mamą, więc mogłam mieć pewność, że mam gdzie mieszkać, mam co jeść i czym nakarmić Jaśka. Ale to było wszystko. Mama pracowała zawodowo, ja opiekowałam się Jaśkiem. Robiłam jakieś drobne ilustracje do gazet. Raz je redakcje kupowały, kiedy indziej całe tygodnie niczego nie mogłam sprzedać. Liczyłam na to, że gdy Jasiek pójdzie do przedszkola, znajdę normalną pracę. Ale to nie było takie proste.
„Normalna praca” czyli na etat okazała się trudniejsza do zdobycia niż myślałam. Moje doświadczenia z ilustrowania tekstów w gazetach były nawet doceniane, ale wszystko co agencje reklamowe czy wydawnictwa chciały mi zaproponować to umowa o dzieło, rzadziej zlecenie. Oczywiście brałam te zlecenia, ale nie było z tego zbyt dużo pieniędzy. Mama zbliżała się do wieku emerytalnego i coraz bardziej martwiłyśmy się o to, z czego będziemy żyć. Bo przecież z jednej emerytury urzędniczej dwie dorosłe osoby i dziecko się nie utrzymają.
Poza dorywczymi pracami cały czas robiłam kartki. Takie okolicznościowe. Świąteczne, urodzinowe czy na rocznicę ślubu. Nie było tego wiele, bo żeby były naprawdę atrakcyjne, niepowtarzalne, potrzebowałam dużo różnorodnych materiałów: dobry, kolorowy karton, wstążki, brokat, koperty, klej i takie tam. A przecież nie miałam pieniędzy na inwestycje. Muszę przyznać, że ta praca sprawiała mi dużo przyjemności. Gotowe kartki zanosiłam do salonów fryzjerskich, gabinetów kosmetycznych, solariów… no wszędzie tam, gdzie ludzie w dobrych nastrojach siadają w poczekalni. Nigdy się nie zdarzyło, by właściciele salonów odmówili mojej prośbie, bym mogła postawić koszyczek z moim kartkami. Nie zdarzyło się też, by mnie ktoś oszukał i nie oddał pieniędzy, gdy ktoś z klientów kupił moja kartkę.
Któregoś dnia poszłam do zaprzyjaźnionego salonu fryzjerskiego, mając nadzieję, że coś się sprzedało. Gdy tylko weszłam podbiegła do mnie jedna z pracownic i moja dobra koleżanka.
- Co? – zapytałam ze skwaszoną miną, patrząc na prawie pełen mój koszyczek, stojący na błyszczącym stoliku kawowym – Nic się nie sprzedało, prawda?
- Dwie się sprzedały – odpowiedziała Agata, podając mi kopertę z monetami.
- No to szaleństwa nie ma – powiedziałam zawiedziona.
- Ale mam coś dla ciebie – powiedziała fryzjerka, szeroko się uśmiechając.- Tu masz wizytówkę – powiedziała podając mi elegancki kartonik.
- No i ? – zapytałam odczytując imię i nazwisko.
- To jest nasza stała klientka. W ubiegłym tygodniu kupiła te dwie twoje kartki. A dziś przyszła tylko po to, by mi dać swoją wizytówkę. Powiedziała, że za kilka miesięcy wychodzi za mąż i chciałaby, żebyś jej zaprojektowała zaproszenia.
Ogromnie się ucieszyłam. To było coś! Zlecona praca, za którą dostanę parę groszy to dużo lepsze niż robić kartki i czekać aż ktoś będzie się nudził w poczekalni i je przejrzy.
Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłam pod numer z wizytówki.
Dwa dni później spotkałam się z klientką salonu, a teraz i moją, w pobliskiej kawiarni. Okazała się bardzo sympatyczną i nader energiczną osobą.
- Pani Malinko – powiedziała – ale ma pani świetne imię. No więc pani Malinko, ja bym chciała, żeby mi pani zrobiła wzór zaproszeń i zawiadomień. Wie pani, żeby były inne niż wszystkie, żeby się wyróżniały. – Mówiła głośno, żywo gestykulując. – No wie pani, jedyne w swoim rodzaju.
Tydzień później znów się spotkałyśmy. Pokazałam jej kilka projektów. Nie mogła się zdecydować, wszystkie się jej podobały. W końcu podjęła decyzję.
- Ile jestem winna – zapytała, wyjmując portfel.
- No nie wiem… - powiedziałam niepewnie – Czy równowartość trzech takich kartek, jakie pani widziała w salonie, nie będzie za dużo?
- No chyba pani żartuje? – powiedziała moja klientka oburzonym głosem.
Przestraszyłam się, że oczekiwałam za dużo i teraz w ogóle mi nie zapłaci.
- Ja przepraszam… – zaczęłam z pochyloną głową.
- Ale za co mnie pani przeprasza! – wykrzyknęła – Za takie cuda takie grosze?!
Położyła na stole banknot o nominale, którego w życiu bym się nie spodziewała. Położyła na nim dłoń i mówiła dalej:
- I zrobimy tak. Ja teraz przed ślubem mam urwanie głowy, więc jakby pani mogła poszukać drukarni, która zrobi mi te zaproszenia w takich ładnych kolorach jak pani projekt, to ja chętnie zapłacę za tę pomoc.
Na tamtym zleceniu zarobiłam swoje pierwsze przyzwoite, jak mawiała moja mama, pieniądze. Krótko później moja klientka z salonu fryzjerskiego poleciła mnie swojej przyjaciółce. Ta poleciła mnie dalej i dalej.  Założyłam jednoosobową działalność i robiłam projekty zaproszeń na śluby, rocznice, na wystawne „osiemnastki”.
Gdy oddawałam któreś z kolei zlecenie w „mojej” drukarni chłopak, który tam pracował, powiedział konspiracyjnym szeptem:
- Gdyby pani robiła te projekty nie ręcznie, a od razu w programie graficznym, to by u nas było dużo taniej.
- No tak – powiedziałam niepewnie – Nawet nie wiedziałam, że te moje ręczne robótki potem ktoś przerabia w komputerze…
- No przerabia – chłopak uśmiechnął się od ucha do ucha – ja przerabiam.
Musiałam mieć bardzo zatroskaną minę, bo chłopak dyskretnie podsunął mi kolorową karteczkę z numerem telefonu.
- Proszę do mnie wieczorkiem zadzwonić – powiedział szeptem i uśmiechnął się promiennie.
W ten sposób poznałam Arka. Kilka miesięcy później, gdy szef w drukarni zorientował się, że jego pracownik „dorabia” wieczorami, a tym sposobem uszczupla zarobek w zakładzie poligraficznym, zwolnił Arka. Czułam się po części odpowiedzialna za to, choć Arek nie robił nic złego. Na swoim prywatnym komputerze, we własnym programie, pracował po godzinach. Postanowiliśmy zawiązać spółkę. Jak na samym początku robię ręczne projekty, a Arek przetwarza je na „język komputera”. Znaleźliśmy też inną drukarnię.
Postanowiłam poszukać sposobu na pewniejsze zarobki. I wpadłam na pomysł, by projektować papier, koperty, logo firm.
Dziś wróciłam z podpisanym kontraktem. Duża firma, stała współpraca, za, z góry ustaloną, kwotę.
Jestem z siebie dumna.



piątek, 2 maja 2014

Biblioteka



Tak naprawdę wcale nie lubię bibliotek. Mam nieodparte wrażenie, że gdy tylko tam się znajdę osiada na mnie cały kurz. Nie lubię też tej dostojnej ciszy. A właściwie stłumionego szmerku.

Za to ponad wszystko lubię książki. Pewnie, że najchętniej kupowałabym nowe, pachnące drukarską farbą i takie, których okładka, przy otwieraniu, stawia lekki opór. Wtedy wiem, że jestem pierwszą osobą, która ten konkretny egzemplarz przegląda. Fantastyczne uczucie. Tylko ostatnio rzadko mi dane, bo książki są bardzo drogie.

Pozostaje mi biblioteka.

Jeszcze kilka miesięcy temu wchodząc tam po prostu przychodziłam po coś do czytania. W zależności od nastroju szukałam kryminału, innym razem bardzo grubej powieści, która oderwie mnie od codzienności na dłużej, a czasem krótkich opowiadań, które zdążę przeczytać w drodze do pracy. Teraz, gdy wchodzę między półki pełne kurzu, nie mogę oprzeć się przekonaniu, że tutaj można znaleźć nie tylko rozrywkę.

Któregoś styczniowego dnia wpadłam do biblioteki tuż przed zamknięciem. Bibliotekarka była bardzo niezadowolona, bo pewnie miała nadzieję, że żaden oglądacz już się nie pojawi i będzie mogła punktualnie wyjść. Żeby nie nadużywać jej cierpliwości podeszłam do pierwszej z brzegu półki, w dziale reportażu i wzięłam do ręki przypadkową książkę. Nazwisko autora nic mi nie mówiło, uznałam więc, że nigdy tego nie czytałam.



Po powrocie do domu położyłam książkę na półeczce w przedpokoju, szybko zdjęłam płaszcz i pobiegłam do kuchni, by jak najszybciej napić się gorącej herbaty. Styczniowy mróz dał mi się we znaki.

Po kolacji zaczęłam szukać książki, a że trafiłam do korytarza po ciemku zamiast chwycić zgubę - strąciłam ją. Nachyliłam się i zobaczyłam, że z ksiązki, leżącej na podłodze, wystaje koperta.

Zaintrygowana, zgarnęłam wszystko i śpiesznie wróciłam do pokoju.

Koperta była zaadresowana do Jadwigi Karkoszki.

- Oooo, kilka ulic ode mnie – pomyślałam odczytując adres.

Przez chwilę wahałam się czy powinnam zaglądać do wnętrza. Ciekawość jednak była silniejsza ode mnie. W środku była kartka z krótkim tekstem.

„Miła moja.

Przed chwilą, od mojego wydawcy dostałem Twój adres.

 Tyle lat Cię szukałem. Tak niewyobrażalnie się cieszę, że jesteś. Nareszcie.

Jadwiniu moja.

Chciałbym jak najszybciej się z Tobą zobaczyć.

Napisz, proszę, kiedy i gdzie będę mógł ucałować Twe dłonie.

Zawsze i na zawsze Twój

Staszek”

Pod spodem berliński adres.

Byłam pod wrażeniem tego, co przeczytałam. „Jaka miłość!” – pomyślałam – „Jak w filmie”.

Zaczęłam dokładniej przyglądać się kartce papieru i kopercie. Datownik wskazywał, że list został wysłany dwa miesiące wcześniej. „Ciekawe czy się już spotkali?” – przyszło mi do głowy. Niesamowicie byłam ciekawa tej historii, a z drugiej strony czułam się jak intruz, który wlazł z butami i swoją niezdrową ciekawością w ludzkie tajemnice.

Nie mogłam zasnąć. Myśli ciągle biegły do Jadzi i Staszka i co chwila jawiło się w mojej głowie kolejne pytanie. Każde bez odpowiedzi. Po godzinnym przewracaniu się z boku na bok wyszłam z łóżka i raz jeszcze sięgnęłam po list.

- Przed chwilą, od mojego wydawcy dostałem Twój adres – przeczytałam na głos – Jest pisarzem? – sama siebie zapytałam.

Wzięłam do ręki książkę, którą przyniosłam z biblioteki. Tak naprawdę dopiero teraz przyjrzałam się jej. „Podróże w nieznane” Stanisław Lemański.

- Stanisław Lemański – powtórzyłam, znów sama do siebie – Staszek! – wykrzyknęłam. Dobrze, że mam grube ściany, bo jak nic sąsiedzi by przybiegli sprawdzić czy mnie ktoś nie napadł.

Szybko zajrzałam na skrzydełko obwoluty książki licząc, że znajdę notkę biograficzną. Z niej dowiedziałam się, że Stanisław Lemański urodził się w Polsce, a dziś mieszka w Berlinie. Jest etnografem, wiele podróżuje, a ze swoich wypraw pisze reportaże. Krótko po wybuchu wojny, z początkiem 1940 roku został wywieziony na roboty do Niemiec, a wrócił do kraju w 1945. I tyle. Jestem naiwna, ale liczyłam, że znajdę w tej notce jakąś informację o Jadwidze z listu.

Cały następny dzień myśl o moim znalezisku nie dawała mi spokoju. Wieczorem postanowiłam, że w najbliższą sobotę, z samego rana, pójdę poszukać adresu z koperty.

Gdy nadeszła sobota, zabrałam książkę Lemańskiego, kopertę wsunęłam między kartki i poszłam szukać domu, w którym, miałam nadzieję, mieszka Jadwiga Karkoszka.

Szybko odnalazłam właściwy numer ulicy. Stanęłam przed starą, przedwojenną kamienicą i nie wiedziałam co mam dalej zrobić. „Powinnam tam wejść czy może nie mam prawa się wtrącać? Przecież kieruje mną ciekawość. To chyba jest zwyczajne wścibstwo” – Stałam i nie umiałam podjąć decyzji.

- Pani kogoś szuka? – Dobiegło mnie pytanie. Aż drgnęłam.

- Właściwie tak – powiedziałam – szukam Jadwigi Karkoszki.

- A to tutaj. – Starszy mężczyzna wskazywał ręką bramę. – Na drugim piętrze.

Teraz już nie mogłam się wycofać. Ruszyłam.

Drzwi otworzyła starsza pani. Uśmiechnęła się łagodnie na mój widok.

- Dzień dobry. – Zaczęłam, ale odwagi mi zabrakło.

- Dzień dobry – łagodnym głosem odpowiedziała kobieta – w czym mogę pani pomóc?

- Ja… ja – dukałam, a kobieta cierpliwie mi się przyglądała.

- Szukam pani Jadwigi Karkoszki. – W końcu wydusiłam.

- To ja – powiedziała kobieta.

- Proszę pani. Ja mam coś, co chyba do pani należy. – Zaczęłam nerwowo przerzucać kartki bibliotecznej książki. – Matko, gdzie to jest – powiedziałam bardziej do siebie niż do kobiety. W końcu odnalazłam i podałam kopertę.

Kobieta wyciągnęła rękę, nerwowym ruchem nałożyła okulary, które miała zawieszone na łańcuszku na szyi.

- Skąd pani to ma? – zapytała drżącym głosem.

- Z tej książki. – powiedziałam pokazując okładkę – wypożyczyłam ją w bibliotece na Traugutta.

Kobieta patrzyła na mnie oniemiała.

- Cały dom przerzuciłam! Ale, że list został w książce do głowy mi nie przyszło. – A po chwili dodała – Proszę, niech pani wejdzie. – I odsunęła się, otwierając szerzej drzwi.

Poprowadziła mnie do pokoju i zaproponowała herbatę. Gdy wróciła z parującymi filiżankami, usiadła naprzeciwko mnie i powiedziała.

- Wie pani, to dla mnie bardzo ważny list. Bo tam jest adres.

- Wiem – powiedziałam cicho, czerwieniąc się – czytałam.

- Niech się pani nie wstydzi. – Kobieta się roześmiała. – Gdybym ja znalazła w ten sposób list też bym przeczytała. Poza tym, gdyby pani tego nie zrobiła, to by do mnie nie wrócił. A ja nie spisałam tego adresu. Mam nadzieję, że Staszek nadal czeka… - kobieta powiedziała prawie szeptem - widzi pani, to taka stara historia. Bardzo się kiedyś kochaliśmy. Poznałam Staszka na robotach. Gdy się wojna skończyła pierwszym transportem wracałam do domu, do Gdańska, a Staszek miał wrócić za kilka tygodni. Czekałam, ale te tygodnie zamieniły się w miesiące. Razem z rodzicami przeprowadzaliśmy się kilka razy. Wszędzie zostawiałam dla Staszka wiadomość. Mijały już nie miesiące, a lata. Szukałam go wszędzie, pisałam do PCK, byłam we Wrocławiu, gdzie mieszkał przed wojną, rozsyłałam listy z pytaniami do wszystkich miast. Ale nigdzie ani śladu. Pogodziłam się, że mojego Staszka już nie ma. – Kobieta starła, płynącą po policzku, łzę. – Ale nie mogłam zapomnieć. Nawet próbowałam ułożyć sobie życie, wyszłam za mąż, ale to się nie mogło udać… - Kobieta zawiesiła głos. Po chwili kontynuowała:

- No i niech sobie pani wyobrazi, że poszłam kiedyś do biblioteki, do tej na Traugutta. Już miały tam panie zamykać, więc podeszłam do najbliższego regału i wzięłam trzy książki. Pierwsze z brzegu…

- To dokładnie jak ja wczoraj – powiedziałam ze śmiechem.

- Naprawdę? – Starsza pani także się roześmiała. – Co za zbieg okoliczności! Tam nawet tych książek nie oglądałam. Bibliotekarka pospiesznie wyjęła karty biblioteczne i sobie poszłam. W domu dopiero zaczęłam przeglądać co też sobie upolowałam. - Znów radosnych śmiech rozszedł się po pokoju. – Zakręciło mi się w głowie gdy zobaczyłam na okładce nazwisko mojego Staszka. Jak doszłam do siebie postanowiłam napisać do wydawnictwa z prośbą o potwierdzenie czy to ten sam Stanisław Lemański. Podałam wszystkie szczegóły, które z życia Staszka pamiętałam i poprosiłam, że jeśli to ta sama osoba to proszę o wiadomość. Minęło kilka tygodni i już straciłam nadzieję. Troszkę tak, jakbym go znów utraciła. I gdy już nawet przestałam codziennie zaglądać do skrzynki przyszedł ten list – powiedziała biorąc do ręki kopertę, którą przyniosłam – śmiałam się i płakałam na przemian. Nie byłam w stanie od razu pisać. Wie pani – Nagle się do mnie zwróciła – Ja mam już słabe serce, niegotowe na takie emocje. – Znów uśmiech rozpromienił jej twarz. – Moja sąsiadka czasem robi mi zakupy i następnego dnia przyszła, jak zwykle, zapytać co mi przynieść. Poszłam po kartkę, by jej zapisać czego potrzebuję, a ona zawołała, że po drodze odniesie mi ksiązki do biblioteki. Nie zaprotestowałam, bo przyznam, że nie skojarzyłam o czym ona mówi, a ona z kolei uznała, że, skoro takie ułożone na brzegu to pewnie przygotowane do oddania.

Dopiero trzeciego dnia od chwili, gdy dostałam list od Staszka postanowiłam do niego napisać. Tylko, że nigdzie nie mogłam tego listu znaleźć. Przeszukałam całe mieszkanie! Zaglądałam we wszystkie zakamarki! Prosiłam nawet sąsiadkę o pomoc i razem odsuwałyśmy kanapę. No kamień w wodę! Jak się już wypłakałam uznałam, że tak miało być. Że mojego Staszka utraciłam po raz trzeci.

- Jak widać do trzech razy sztuka – powiedziałam.

- Może ma pani rację – powiedziała lekko zamyślona – może teraz się uda.



Minęło wiele miesięcy, ale gdy wchodzę do biblioteki od razu staje mi przed oczami obraz starszej pani, której oczy błyszczały ze szczęścia w chwili, gdy odzyskała list od ukochanego. Mam wielką nadzieję, że się wreszcie spotkali.