wtorek, 8 lipca 2014

Prezentacja



Z ulgą wyłączyłam komputer.
„Mam naprawdę dość… może czas pomyśleć o innej pracy? Dobrze, że dziś piątek… muszę odpocząć… wyśpię się, a potem się zastanowię” – kołatało mi się po głowie.
Czuję się naprawdę zmęczona. I zniechęcona.
Pracuję w firmie handlowej kilka lat. Znam się na swojej robocie i lubię ją, mimo, że jest żmudna. Po kilka godzin dziennie wpatruję się w ekran komputera, zbierając i analizując dane. I tak wiele miesięcy, by na koniec roku sprzedażowego, który przypada na koniec lutego, „ubrać” wszystko w tabelki, wykresy, wysnuć wnioski, a następnie je opisać. Te podsumowania to dobre dwa tygodnie wytężonej pracy. Z reguły w marcu brałam kilka dni urlopu, by zregenerować siły, ale tym razem przyszło mi do głowy, że może powinnam po prostu napisać wypowiedzenie.

Kilka miesięcy temu przyszedł do naszego działu młody, ambitny przystojniak. Karol Braciak należy do tych, którzy nie ukrywają dobrego zdania o samym sobie. Pewny siebie, w doskonale skrojonym garniturze, przechadza się po korytarzach posyłając uśmiechy na lewo i prawo. „Jestem wielki, jestem piękny” zdaje się mówić każdy jego gest. Na zebraniach z reguły siedzimy obok siebie, ale poza tymi cotygodniowymi spotkaniami właściwie się nie widujemy. Czasem mijamy się na korytarzu.
Ze dwa tygodnie temu przyszłam do pracy dużo wcześniej niż zwykle. Chciałam przed 16-tą wyjść, by zawieźć córkę do lekarza, a że do podsumowującego rok sprzedażowy posiedzenia zarządu zostało już kilka dni, nie mogłam sobie pozwolić na zaległości.
Wchodziłam do mojego pokoju i aż krzyknęłam z wrażenia, bo w chwili gdy otworzyłam drzwi, od mojego biurka, jak oparzony, odskoczył Robert, jeden z naszych informatyków. Zrobił to tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedział.
- O! To pani! – powiedział przestraszony – Ja musiałem… znaczy mieliśmy w nocy awarię serwerów … i wszystko ustawiamy od nowa. Myślałem, że zdążę, zanim wszyscy przyjdą.
- Nic się nie stało. Niech pan kończy to ustawianie – powiedziałam. – Pójdę zrobić sobie kawę – dodałam.
Tak po prawdzie to zdarzenie nie wzbudziło moich podejrzeń. Gdy wróciłam z kawą, Roberta już w moim pokoju nie było. Zabrałam się do pracy.
Na ostatnim zebraniu szef działu chciał zapoznać się z wynikami naszej pracy, bo termin posiedzenia zarządu zbliżał się nieubłaganie.
- Może ktoś z państwa ma już gotową prezentację? – zapytał szef. Zanim zdążyłam nabrać powietrza w płuca, by powiedzieć, że jestem przygotowana, Karol podniósł rękę:
- Ja mam gotową.
- Tak ?? – Szef był bardzo zdziwiony. – To bardzo proszę.
Karol podłączył swojego laptopa i na dużym ekranie na ścianie ukazała się strona tytułowa prezentacji. Zaczął objaśniać co widnieje na poszczególnych slajdach, nie odrywając się ani na chwilę od swoich notatek. Przy trzecim czy czwartym obrazku z wykresami pomyślałam, że ładna, przejrzysta ta prezentacja i do tego w moich ulubionych kolorach. Na kolejnym obrazie Karol zatrzymał się i zamilkł. Spojrzałam na niego i zobaczyłam, że się zgubił w swoich zapiskach. Nerwowo przerzucał kartki, na przemian zerkał na ekran. Widać było, że się zdenerwował. Patrzyłam w skupieniu na ekran, by się zorientować jak mu pomóc. I wówczas dostrzegłam w tekście na ekranie błąd. Nic istotnego. Zdanie zaczęte małą literą. Wbijałam wzrok w ekran, bo nagle sobie uświadomiłam, że to… mój błąd. Wczoraj wieczorem robiłam korektę mojej prezentacji i to była jedyna literówka, jaką znalazłam. Byłam w szoku. Spojrzałam na Karola, który już zdążył odnaleźć się w swoich notatkach i kontynuował komentowanie slajdów. Starałam się zachować spokój, jednocześnie maksymalnie koncentrując uwagę na szczegółach. Cały czas intensywnie zastanawiałam się czy ten błąd to może być zbieg okoliczności. Jednak w miarę jak na ekranie pojawiały się kolejne, coraz to inne wykresy, traciłam złudzenia. To była moja prezentacja! Slajd po slajdzie! Tekst po tekście! Nawet nie wysilił się, by zmienić kolory albo zamienić wykres kołowy na słupkowy.
Prezentacja dobiegła końca.
- Świetnie, panie Karolu – powiedział szef – Naprawdę dobra prezentacja. Brakuje tylko porównania miesiąc do miesiąca za 2012 i 2013.
- A tak, faktycznie – odpowiedział Karol Braciak – Mam zestawienie wyników sprzedaży w osobnym pliku.
- A to proszę nam wyświetlić. Przyjrzymy się.
Karol wyszukał plik i zestawienie ukazało się na ekranie.
Szef chwilę przyglądał się wynikom i zapytał:
- No i jakie wnioski, panie Karolu?
Braciak nerwowo patrzył raz na ścianę, raz w ekran swojego komputera.
- Po wstępnej analizie… - Zaczął niepewnie – … daje się zauważyć, że obroty naszej firmy, w określonych miesiącach wzrastają, a w innych spadają. Następuje to cyklicznie i analogicznie w roku 2012 i w 2013. – Karol wpatrywał się w ekran, ale widać było, że stracił rezon i nie bardzo umie wyprowadzić wnioski z tabelki, na którą patrzyliśmy.
- Od czego są, pana zdaniem, uzależnione wzrosty obrotów? – zapytał szef.
- Widać wyraźnie tendencję wzrostową na przestrzeni dwóch lat w lipcu i sierpniu czyli okresie wakacyjnym – Karol był wyraźnie zadowolony, że znalazł uzasadnienie dla wyższych wyników w miesiącach letnich.
- No i w grudniu – Zauważył ktoś z obecnych.
- No tak – podchwycił Karol – To oczywiste z racji Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Taka sama tendencja dotyczy marca, z racji Wielkanocy. Stąd należy wyprowadzić wniosek, że nasza firma notuje najwyższe obroty w lipcu, sierpniu, grudniu i marcu. – Podsumował, z ulgą i bardzo z siebie zadowolony Karol.
- Ale w marcu 2012 obroty wcale nie były takie dobre – powiedział ktoś z sali.
Karol znów wbił wzrok w tabelkę na ekranie.
- No tak… rzeczywiście… może to jakiś błąd liczbowy… pewnie ktoś podał złe dane – Karol gorączkowo usiłował znaleźć wyjaśnienie.
- Dane są dobre – powiedziałam niezbyt głośno.
- No raczej nie! – Karol był już naprawdę zdenerwowany i nie umiał tego ukryć.
- Dane są poprawne, panie Karolu – powtórzyłam – Po prostu w 2012 roku Wielkanoc przypadała w kwietniu. Stąd wzrost obrotów w kwietniu, a wyniki marcowe są na przeciętnym poziomie.
- A tak! Oczywiście! – Znów słychać było ulgę w głosie Karola.
Wyszłam z Sali konferencyjnej najszybciej jak mogłam. Na korytarzu dogonił mnie Braciak.
- Dziękuję za wsparcie – powiedział lekko dysząc – Troszkę się zdenerwowałem i tak na szybko nie wpadłem na to, że Wielkanoc ruchoma. Ach te nerwy! – zaśmiał się.
- Rzeczywiście jest pan nerwowy – powiedziałam spokojnie.
- Nie no, tak w ogóle to jestem opanowany – powiedział nonszalanckim głosem – Może dziś mam słabszy dzień.
- Chyba dwa tygodnie ma pan słabsze… – powiedziałam zaczepnie.
- Dlaczego niby?! – Oburzył się.
- Jakbyś trzymał nerwy na wodzy… – powiedziałam przez zaciśnięte zęby, świadomie pomijając formę „pan” – … to byś przysłał Roberta kilka dni później, a on ściągnąłby moją prezentację w całości, z wnioskami, także tymi dotyczącymi Wielkanocy.
Ruszyłam szybkim krokiem w stronę mojego pokoju. Przy drzwiach odwróciłam się. Karol stał na środku korytarza, z kompletnie ogłupiałą miną.

Jak w każdy piątek pojechałam do marketu po większe zakupy. Chodziłam między regałami starając się choć trochę odprężyć. Jednak nie umiałam uwolnić się od myślenia o pracy.
Nie mogę pojąć jakim trzeba być człowiekiem, by wykradać czyjąś pracę. Jaka pewność siebie! Zadziwiające, ale Braciak nie dopuszczał do siebie myśli, że to się może wydać. Mało tego! Wciągnął w to informatyka, więc i jego musiał przekonać, że to nic takiego skopiować prezentację. Na co liczy taki koleś?
Nie. Nie złożę wypowiedzenia. Lubię tę pracę, czuję się tam doceniona. Po prostu muszę bardziej chronić swoje analizy. Zresztą… prędzej czy później Karol zrobi podobną rzecz komuś innemu, kto „złapie go za rękę”.

środa, 18 czerwca 2014

Rocznica



Kilka tygodni temu, pod moim biurem, zaczęłam wysiadać z samochodu, gdy Radek wyciągnął rękę z paczką miętówek. Poruszałam głową na znak, że nie mam ochoty.
- Jeszcze się będziesz prosić – powiedział z uśmiechem.
Często oboje używaliśmy tego dziecinnego powiedzonka. Znamy się od przedszkola. Później, na kilka szkolnych lat, nasze drogi się rozeszły. Spotkaliśmy się znów na pierwszym roku studiów i odtąd byliśmy nierozłączni. Kiedyś wspominaliśmy te najdawniejsze czasy i zaśmiewaliśmy się z przypomnianych wyliczanek, wierszyków i właśnie takich powiedzonek. „Jeszcze się będziesz prosić”, jako odpowiedź na odmowę czegokolwiek, weszło na stałe do naszego słownika.
Właśnie… byliśmy nierozłączni.
Gdy teraz patrzę wstecz, to już wiem, że pierwsze symptomy tego, że coś jest nie tak, zlekceważyłam. To było z półtora miesiąca temu. Wychodziłam z łazienki, gdy usłyszałam, że Radek kończy rozmowę przez telefon:
- Do zobaczenia – powiedział i się rozłączył.
- Kto dzwonił? – zapytałam.
- Kamila – odpowiedział.
Kamila to żona jego serdecznego przyjaciela, Roberta. Sporo od niego młodsza. Nie przepadam za nią, ale czasem spotykamy się we czwórkę.
- Zaprosiłeś ich? – zapytałam – Mogłeś to ze mną uzgodnić – powiedziałam nieco naburmuszona.
- A nie, nie – odpowiedział – Tak jakoś mi się powiedziało.
Po kilku dniach, właśnie jedliśmy kolację, gdy odezwał się telefon Radka. Sięgnął po aparat, rzucił okiem na wyświetlacz, powiedział „przepraszam” i wyszedł z telefonem na korytarz. Poczułam się nieswojo. Nigdy się nie zdarzyło, by któreś z nas, odbierając telefon, wychodziło z pokoju. To wyjście Radka było dziwne.
Gdy wrócił po prostu usiadł, bez słowa, przy stole. Ja też się nie odezwałam.
Przez cały wieczór nie mogłam ukryć, że poczułam się dotknięta. Radek szybko to zauważył.
- Co masz taką minę? – zapytał. – Stało się coś?
- Nic – powiedziałam.
- No przecież widzę.
Nie zareagowałam. Radek przyjął to za dobrą monetę, wziął pilota TV do ręki i, jak to ma w zwyczaju, zaczął przerzucać kanały.
Dwa dni później, krótko przed 17-tą, zadzwonił Radek.
- Kochanie, przepraszam, ale nie mogę cię dziś odebrać z pracy. Poradzisz sobie?
- Czy coś się stało? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- Nic, ale muszę coś załatwić. Będę w domu na kolację.
- Jasne, że sobie poradzę – rzuciłam i rozłączyłam się.
„Co się dzieje?” pomyślałam nerwowo. Nigdy się tak nie zachowywał. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć te dni, w które nie przyjeżdżał po mnie, pod biuro. Przez 15 lat małżeństwa! No, prawie 15. W przyszłym miesiącu mamy okrągłą rocznicę.
Wyszłam z pracy, ale nie poszłam na przystanek autobusowy, tylko postanowiłam się przejść. Byłam wściekła i rozżalona równocześnie. Miałam mętlik w głowie. Zaczęłam analizować wydarzenia ostatnich tygodni. Te dziwne telefony, rozmowy prowadzone tak, bym nie słyszała. Wyobraźnia zaczęła mi podpowiadać coraz gorsze scenariusze. Nagle odkrywałam, że było jeszcze kilka zdarzeń, które były niby zwyczajne. W ubiegłym tygodniu, w czasie zakupów w galerii, nagle zniknął, a gdy po ponad pół godziny się odnalazł twierdził, że poszedł oglądać komputery i tak jakoś zeszło. A może po prostu w tajemnicy dzwonił do kogoś? W weekend pojechał do swoich rodziców i przyjechał spóźniony ponad dwie godziny. Mówił, że mama sobie wymyśliła przesuwanie mebli. Wtedy nie przywiązywałam do tego szczególnej wagi, bo jego mama często ma jakieś zadania dla Radka, które wygłasza dopiero wtedy, gdy ten zbiera się do wyjścia. Może wcale nie był u rodziców? A może po wizycie u nich pojechał gdzieś jeszcze?
Nawet nie zauważyłam jak doszłam do domu, za to byłam już prawie pewna, że Radek kogoś ma. Byliśmy naprawdę dobrym małżeństwem i nigdy nie przychodziło mi do głowy, że mógłby mnie zdradzać. Teraz jednak ta myśl stała się natrętna. Koleżanki czasem opowiadały, jak to nieprzerwanie są czujne, jak to kontrolują swoich mężów, bo nigdy nie wiadomo co chodzi po głowie facetowi po czterdziestce. Zawsze z pobłażaniem uśmiechałam się na to gadanie. „Może waszym facetom się to zdarza, ale nie mojemu Radkowi” – myślałam. Teraz przyszło mi na myśl, że może byłam naiwna.
Tego wieczoru i przez następne kilka dni na pytania Radka, czemu jestem taka smutna, odpowiadałam wymijająco, że chyba bierze mnie grypa. Jak nie widział popłakiwałam. I nieprzerwanie myślałam co powinnam zrobić.
Trzy dni temu, we czwartek, zwolniłam się wcześniej z pracy. Chciałam przejść się po śródmieściu, zajrzeć do kilku sklepów. Po prostu choć na chwilę oderwać się od dręczących myśli. Stanęłam przed jakąś wystawą i w chwili, gdy się odwracałam, by ruszyć dalej, zobaczyłam ich. Po przeciwnej stronie ulicy Radek pomagał wsiąść do naszego samochodu…. Kamili, żonie jego przyjaciela. Śmiali się oboje, bo to wsiadanie było utrudnione. Kamila trzymała wielki, zjawiskowo piękny bukiet z irysów. Ukłucie jakiego doznałam było tym większe, że uwielbiam te kwiaty. Stałam jakby mnie wmurowało. Chciałam wejść do sklepu, by się schować, by mnie nie zobaczyli, ale nie potrafiłam się ruszyć. I tak mnie nie zauważyli. W końcu udało im się wpakować bukiet, Radek obszedł samochód, wsiadł i odjechali.
Zatrzymałam taksówkę. Ledwo zdążyłam podać kierowcy adres rozryczałam się. Nie mogłam się powstrzymać. Szlochałam głośno. Taksówkarz zerkał przestraszony we wsteczne lusterko i dopytywał czy może mi pomóc.
- Nie, nie może pan. – Rzuciłam przez łzy, ale pytanie trochę mnie otrzeźwiło.
Wpadłam do domu, nawet nie zdejmując kurtki, ściągnęłam z pawlacza walizkę. Zaczęłam do niej wrzucać rzeczy Radka. Wszystko, co mi się nawinęło pod ręce, a do niego należało, lądowało w walizce. To mnie nieco uspokoiło. Już wiedziałam co powinnam zrobić.
Przed 18-tą przyszedł Radek. Stanął jak wryty.
- Wynoś się! – wycedziłam.
- No co ty?! – krzyknął.
- Powiedziałam: wynoś się!
Radek był tak oniemiały, że zaczął się uśmiechać:
- To jakiś żart, tak? Chcesz, żebym powiedział „jeszcze się będziesz prosiła”, tak?
- Przestań! – wrzasnęłam. To nasze powiedzonko, które wybrzmiało w tej chwili, wyzwoliło we mnie kolejną falę łez.
- Przestań błaznować. Widziałam was! Widziałam cię z Kamilą! Wynoś się, bo nie ręczę za siebie.
Radek zaczął się śmiać. Głośno, gardłowo. Śmiał się tak, że nawet łzy zaczęły mu płynąć.
- Lilka, zlituj się. – Radek nieprzerwanie się śmiał. – To nieporozumienie.
- To ja wyjdę! – krzyknęłam. Chwyciłam swoją torebkę i wybiegłam z mieszkania.
Noc spędziłam u koleżanki.
Następnego dni wręcz powlekłam się do pracy. Nie byłam w stanie na niczym się skupić. Radek kilkakrotnie usiłował się do mnie dodzwonić, ale od razu odrzucałam połączenia. Gdy uświadomiłam sobie, że tego dnia przypada nasza rocznica ślubu, fala rozżalenia weszła w punkt kulminacyjny. Większość dnia spędziłam w biurowej toalecie, bo już nie mogłam znieść ciągłych pytań i współczujących spojrzeń.
Zwolniłam się godzinę wcześniej, bo postanowiłam pojechać do naszego mieszkania po kilka moich rzeczy. Liczyłam na to, że Radka tam jeszcze nie będzie.
Dosłownie kilka minut po tym jak weszłam do domu, odezwał się dzwonek. Przez wizjer zobaczyłam, że pod drzwiami stoi … Robert, przyjaciel Radka. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, że on też już się dowiedział o romansie mojego męża i jego żony.
Otworzyłam.
- O, Lilka! – powiedział Robert radośnie. Po czym dodał:
- Zbieraj się. Zrób sobie co tam kobiety robią na wielkie wyjścia, wskakuj w najlepszą kieckę. Idziemy na bal.
- Zwariowałeś?? – zawołałam.
- Ależ skąd! Z moją głową wszystko w porządku – powiedział, przeciągając dłonią po swojej łysinie – Ale ty chyba musisz sobie głowę poprawić.
Dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie jak koszmarnie muszę wyglądać. Doba płaczu, nieprzespana noc musiały zostawić widoczne ślady.
- No dalej. – Robert lekko mnie popchnął w stronę łazienki. – Idziemy się zemścić.
Jak automat weszłam do łazienki.
Do teraz nie wiem co mi przyświecało, bo miałam całkowitą pustkę w głowie, ale posłusznie weszłam pod prysznic, umyłam włosy, zrobiłam makijaż, a potem owinięta ręcznikiem wyszłam po sukienkę. Robert siedział w fotelu, popijał kawę.
- Zrób mi też, proszę – powiedziałam.
Po 10 minutach byłam gotowa.
- Jesteś zjawiskowa! – Z nieukrywanym podziwem powiedział Robert.
Wsiedliśmy do jego samochodu, a ja nie pytałam nawet dokąd jedziemy. Byłam oszołomiona. Poruszałam się jak automat. Zawsze mi się wydawało, że człowiek nie może nic nie myśleć, że zawsze myśli, choćby o tym, że nie myśli. Ale ja wtedy naprawdę czułam pustkę w głowie. Nagle zatrzymaliśmy się przed jakimś hotelem.
- Gdzie jesteśmy? – zapytałam bezbarwnym głosem.
- Zaraz zobaczysz.
Weszliśmy do budynku. W hallu było pełno ludzi. Gdy przyzwyczaiłam wzrok do jaskrawych świateł zobaczyłam mojego Radka. Stał na środku, z wielkim, fioletowym bukietem irysów.
- Dziękuje za nasze piętnaście lat – powiedział. – I jeszcze się proszę o następne.
Przez łzy dostrzegłam, że tłum za Radkiem to nasi znajomi i przyjaciele.
- A ja myślałam… bo ja byłam pewna … - Usiłowałam wytłumaczyć. – Kocham cię, wybacz mi – szepnęłam.
Podeszli Kamila i Robert. Śmiali się tak, że niewiele zrozumiałam z życzeń jakie nam składali.
Dopiero, gdy zabawa na dobre się rozkręciła opowiedzieli mi historię, jak to mój Radek postanowił w tajemnicy, przy pomocy przyjaciół, zorganizować bal, z okazji naszej piętnastej rocznicy ślubu.

wtorek, 3 czerwca 2014

Praca na zlecenie



- Co mi przyszło na starość! – przeleciało mi przez głowę, gdy przepychałam się w tłumie, w hali dworca kolejowego. Jak zawsze w pomieszczeniach, w których są więcej niż dwie pary drzwi zgubiłam się.
- Cholera, gdzie jest wejście B i jak ja tego gówniarza poznam. – Obracałam się dookoła własnej osi. - Dobrze, że błędnik mam jeszcze sprawny.
Premier niedawno przyrzekł, że będzie podejmował „intensywne działania w celu aktywizacji na rynku pracy osób 50+”. Plusa jeszcze nie mam więc może dlatego sama musiałam się zaktywizować. Dostałam pracę na zlecenie w redakcji gazety. I właśnie wykonuję pierwsze z nich: odebrać z dworca i dotrzymać towarzystwa młodemu, obiecującemu psychologowi, do czasu, gdy przejmie go dziennikarka. Wiem o nim tyle, że młody, mądry i usiłuje wydać swoją pierwszą książkę. Nikt mi nie powiedział jak wygląda, ale też nikt nie podpowiedział o czym ja mam z nim rozmawiać. Przecież dzieli nas calutkie pokolenie. Z rachunków mi wynika, że jest rok młodszy od mojej córki!
Odnalazłam w końcu literkę „B” nad jednym z wyjść, spojrzałam poniżej. Jest!
- Przystojniak – przeleciało mi przez myśl, za co natychmiast się skarciłam, a głośno powiedziałam:
- Dzień dobry. Nazywam się Marta Kwapisz i jestem z redakcji gazety.
- Bardzo mi miło – powiedział z naprawdę niepewnym uśmiechem – Waldemar Kozub – dodał.
- Spodziewał się pan ślicznej dwudziestolatki, prawda? Przepraszam za rozczarowanie, ale pewnie w redakcji pomyślano, że przy 50-latce będzie się pan czuł bezpieczniej.
- Nie no… to nie tak… ale nie odgadłbym, że ma pani tyle lat – trochę niepewnie zareagował
- Pewnie dlatego, że kobieta w moim wieku powinna nosić spódnicę za kolana i na gumie – powiedziałam i nie chcąc przedłużać młodemu człowiekowi krępującej sytuacji, dodałam:
- Chodźmy stąd.
Zaproponowałam spacer po rynku starego miasta, gdzie było umówione spotkanie z redaktorką. Szliśmy wzdłuż kamienic i rozmowa nie chciała się kleić. Mieliśmy przed sobą jeszcze ponad trzy boki kwadratu rynku, a ja w panice myślałam czy mam go tak prowadzać kilka razy dookoła, bo czas jakoś nie chciał umykać.
Przechodziliśmy obok jednej z dziesiątek staromiejskich restauracyjek.
- Tutaj była kiedyś pierwsza spaghetteria. Najlepsze bolognese w mieście i odkrycie, że z mięsa mielonego można zrobić coś więcej niż tylko klopsy – powiedziałam, żeby przerwać tę niezręczną ciszę – bywałam tu ze swoim jeszcze nie-mężem – dodałam.
- Oooo, a tutaj – wskazałam mijany pub – kilka razy ratowaliśmy nasze małżeństwo – powiedziałam i od razu pożałowałam. „No co ja gadam!?” – pomyślałam.
- Kilka razy? To jak z rzucaniem palenia. – Uśmiechnął się Waldemar – I udało się? – zapytał.
- Jak teraz na to patrzę to przyznam, że niestety udało się – odpowiedziałam szczerze
- Żałuje pani?
- Żałuję, bo wtedy potrafiłam jeszcze odejść. Teraz na wszystko za późno. Nie umiałabym zacząć wszystkiego od nowa, sama. Do tego potrzeba i siły i odwagi.
Szliśmy dalej, w milczeniu, a gdy mijaliśmy kolorową kawiarnię, by zatrzeć ciążącą przykrą atmosferkę, powiedziałam:
- A tutaj, miły panie, siadywałam, gdy uciekałam z lekcji.– Roześmiałam się w głos, na wspomnienie wagarów.
- Czyli stare miasto to także miłe dla pani wspomnienia – powiedział z uśmiechem młody psycholog.
- To fakt. Niektórych to nawet się wstydzę – powiedziałam – ale nie chcę o tym porozmawiać – dodałam i oboje wybuchliśmy gardłowym śmiechem.
- To porozmawiajmy o pani pracy – powiedział Waldemar
- Nie bardzo jest o czym mówić. Dopiero zaczęłam w redakcji i nie mam pojęcia czy będą dla mnie nowe zlecenia. Mam jednak na to wielką nadzieję. Nawet nie o zarobienie paru groszy mi chodzi, ale o wyjście na kilka godzin z domu. Mijamy się tam bez sensu. – Jakoś mi umknęło, że mówię do młodego, obcego człowieka. Ale tak czułam.
Nawet nie zauważyłam momentu, gdy zaczęliśmy drugie okrążenie po rynku i znów znaleźliśmy się przed drzwiami dobrze znanego mi pubu. Zaproponowałam:
- Może usiądziemy, wypijemy kawę i poczekamy na panią redaktor.
- Myślę, że powinniśmy wybrać inne miejsce – powiedział młody człowiek – Pani potrzeba zupełnie nowych miejsc – powiedział z takim przekonaniem, że nie oponowałam.
Usiedliśmy w restauracji niedawno otwartej, zupełnie mi nieznanej. Pół godziny później zadzwoniła redaktora, a po kilku chwilach już siedziała przy naszym stoliku. Zaczęłam się zbierać uznając, że moje „misja” zakończyła się.
- Miło mi było pana poznać – powiedziałam wyciągając w stronę młodego mężczyzny rękę na pożegnanie.
- Mnie także bardzo było miło – odpowiedział wstając – czy… byłoby z moje strony wielką niegrzecznością gdybym zaproponował pani kolację?
Zatkało mnie. Gdy zobaczyłam okrągłe ze zdziwienia oczy redaktorki tym bardziej dotarło do mnie, że sytuacja jest niecodzienna.
- Wie pan…. Dziękuję za zaproszenie. – Zaczęłam się jąkać. – Może kiedyś, przy okazji, gdy będzie pan znów w naszym mieście. Będzie mi bardzo miło. Do widzenia. – Dodałam i szybko wyszłam.
Rześkie powietrze na ulicy dobrze mi robiło. Byłam niebywale zaskoczona. „Przecież ja jestem stara baba, a to młody facet!” – myślałam – „Czemu on to zrobił? Przecież ja mu nic nie mogę załatwić, w niczym pomóc”.
Szłam wzdłuż kamieniczek starego rynku nie mogąc otrząsnąć się z szoku, jakiego doznałam. Oczywiście, że przychodziło mi do głowy, że doszukuję się nie wiadomo czego, a sama przed sobą nie mam odwagi się przyznać, że może zwyczajnie mu się spodobałam.
„Nie, to niemożliwe” – Sama siebie przywołałam do porządku i ruszyłam w stronę przystanku tramwajowego.
A jednak moje pierwsze zlecenie nie dawało mi spokoju. Ten spacer po starym mieście, rozmowa z tym… gówniarzem uświadomiła mi, że może zbyt szybko pogodziłam się z tym, że już mnie nic dobrego nie czeka. Krótkie, w zasadzie służbowe spotkanie zmusiło mnie do spojrzenia z boku na moje życie. I na samą siebie.
Po miesiącu moja redakcja zaproponowała mi etat, a tym sposobem stałą pensję. To dodało mi odwagi i wiarę, że mogę jeszcze wszystko w swoim życiu zmienić, że dam radę zacząć od nowa.
Złożyłam pozew o rozwód.

środa, 21 maja 2014

Amiran



- Proszę cię! Jedź ze mną! – Amiran był wzburzony i coraz bardziej podnosił głos.
- Nie mogę. Zrozum – powiedziałam. Czułam jak łzy gwałtownie napływają mi do oczu, wywołując szczypanie.
- Możesz! – krzyczał – możesz! Ale nie chcesz!
- To nie tak, Ami – powiedziałam już przez łzy, używając zdrobnienia, które bardzo lubił.
- Nie tak?! A jak? – wrzeszczał – miej odwagę i powiedz, że mnie już nie kochasz!
Amiran porwał swoją kurtkę i wybiegł z mieszkania.
- Nie mogę – powiedziałam w przestrzeń – nie jestem gotowa.
Ale tego mój ukochany już nie usłyszał. Wtedy, prawie cztery lata temu, widziałam go po raz ostatni.
Amiran jest Gruzinem. Przyjechał do Polski kilka lat temu, bo dostał stypendium doktoranckie. Byłam na drugim roku studiów gdy się poznaliśmy. Natychmiast się zakochałam. I na zabój! Był niezwykle przystojny: ciemna karnacja, włosy tak czarne, że prawie…granatowe i te oczy - błyszczące węgle!
Byliśmy nierozłączni. I bardzo szczęśliwi. Każdy dzień przynosił radość i nic nie było zbyt trudne. Chwilami dopadała mnie myśl, że to wszystko to sen jakiś i nagle się obudzę. Bardzo, bardzo się bałam tego przebudzenia, więc odpędzałam złe myśli. Co jakiś czas na ziemię próbowała mnie sprowadzać moja mama:
- Kaśka, zachowujesz się jak ćma lecąca do świeczki. Ja czuję, że to się źle skończy.
- Mamo – odpowiadałam – nie chcesz bym była szczęśliwa?
- No przecież wiesz, że niczego bardziej nie pragnę, ale to nie miłość. To szaleństwo.
- Mamuś, wszystko będzie dobrze – odpowiadałam ze śmiechem – kochamy się przecież.
Po kilku miesiącach Amiran zaczął przebąkiwać o ślubie. Jego słowa wywoływały we mnie fale czułości, ale miałam przed sobą jeszcze trzy lata studiów, więc mówiłam:
- To moje największe marzeni, Ami, ale jak skończę studia.
Zresztą nie myślałam co będzie później. Dla mnie najważniejsze było tu i teraz. Czas się dla mnie zatrzymał. Gdy Amiran zaczynał snuć plany na przyszłość odwracałam jego uwagę:
- Pocałuj mnie – prosiłam – bo nie ma jutra.
Śmiał się ze mnie, całował i mówił:
- Ale niedługo mam obronę doktoratu i muszę wracać do domu.
- Nie puszczę cię! – wołałam.
Myśl, że mój ukochany wyjedzie przerażała mnie i zachowywałam się jak małe dziecko, które wkłada głowę pod koc i udaje, że go nie ma.
Ami coraz częściej wracał do rozmowy i usiłował wymóc na mnie deklarację, że z nim wyjadę. Ale dla mnie jego Gruzja to był koniec świata albo inna planeta. Tutaj był mój dom, moja mama, mój park i moje niebo. Tu wszystko było moje, a tam wszystko było nieznane.
Czas jednak był nieubłagany i wraz z nim natarczywe pytania Amirana coraz częstsze.
- Ami – prosiłam – zostań ze mną, tutaj. Możesz pracować, masz szansę na wielką karierę, tu możesz wiele osiągnąć.
- Kasiu, ja tu jestem obcy, a Gruzja to moja ojczyzna.
- Nie bądź taki patetyczny! – złościłam się.
- To nie patos, Kasiu, ja tak czuję.
Do samego końca miałam nadzieję, że Ami zrezygnuje z powrotu do Gruzji. Tak naprawdę wydawało mi się niemożliwe, że wyjedzie, że mnie zostawi. Wierzyłam, że miłość zwycięży.
A jednak „Miej odwagę i powiedz, że mnie już nie kochasz” było ostatnim zdaniem jakie usłyszałam od mojego ukochanego.
Mój świat legł. Po prostu rozsypał się. Przez pierwsze dni nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. To, co bałam się sobie nawet wyobrażać, stało się. Nie ma mojego Amirana! Nie ma mojego mężczyzny!
Gdy dotarło do mnie boleśnie, że Ami mnie porzucił, nadszedł czas rozpaczy. Chciałam umrzeć, żeby tylko przestało mnie boleć. A gdy moja matka wypowiedziała sakramentalne „A nie mówiłam?” naprawdę byłam bliska popełnienia samobójstwa.
Niektórzy mówią, że czas leczy rany. To nieprawda. Czas tylko uczy nas żyć z cierpieniem. Nic nie leczy.
A gdy minął pierwszy szok przeżyłam następny. Odkryłam, że jestem… w ciąży.
Najpierw niedowierzanie i przerażenie: „Co mam teraz zrobić?”, a później strach przed wyjawieniem prawdy mamie. Ona, o dziwo, zareagowała spokojnie:
- Kasiu, dasz radę. Ja ci pomogę. Samotne macierzyństwo wcale nie musi być trudne. – I dodała – Dziecko to bezwarunkowa miłość na całe życie.
W kwietniu urodziłam córeczkę. Jakaż ona śliczna! W szpitalu schodziły się pacjentki i pielęgniarki, nawet z innych oddziałów, by ją zobaczyć. Nieczęsto rodzą się dzieci z gęstymi, kruczoczarnymi włoskami.
Dałam jej na imię Marina. Takie imię nosi mama Amirana. Miałam trochę kłopotów w USC, bo nalegali na spolszczenie i zapisanie Maryna. W końcu udało mi się przekonać urzędnika, że to absolutnie nie jest wszystko jedno.
Poukładał się mój świat, a wszystkie jego zakamarki wypełniła Marinka. Teraz to już całkiem duża dziewczynka. Zaczęła chodzić do przedszkola. Często pyta o tatę, a ja opowiadam jak tatę poznałam, jaki jest przystojny, czym się zajmuje. Marinka chętnie ogląda zdjęcia Amirana i dopytuje kiedy tata do niej wróci. Kiedyś powiem jej prawdę, powiem, że nie wróci, bo nie wie, że ma córeczkę. Ale teraz jest za mała, by cokolwiek z tego zrozumieć.

Kilka dni temu wracałyśmy z przedszkola przez park. Marina biegła alejką, po chwili chowała się za drzewem i wołała: „Szukaj”. Ja oczywiście udawałam, że nie mogę jej znaleźć, potem stawałam w pobliżu i głośno się „zastanawiałam” gdzie też podziała się moja córeczka. Za którymś razem, z większej odległości zaczęłam wołać:
- Marina! Gdzie też jest moja Marina? Córeczko!
Spojrzałam w głąb alejki i … zamarłam. Zamajaczyła mi zbliżająca się postać mężczyzny. Nie widziałam go wyraźnie, ale sposób poruszania był mi znajomy. Stałam jak wryta i wpatrywałam się. Zniecierpliwiona moim milczeniem Marina wyszła ze swojej kryjówki, podbiegła do mnie i uczepiła się mojej spódnicy. Mężczyzna zatrzymał się kilka kroków przed nami. Staliśmy nieruchomo i patrzyliśmy na siebie. Nagle Marinka puściła moją spódnicę, zrobiła niepewnie kroczek do przodu i powiedziała:
- Tata?
Przed nami stał Amiran. Zdumienie na jego twarzy było niewyobrażalne. Wyglądało jakby coś mówił, ale nie wydobywał się żaden dźwięk.
- Tata? – Powtórzyła Marina.
- Tak, Marinko – powiedziałam nieswoim głosem – to jest twój tata.
Amiran zachwiał się, a po chwili przyklęknął na jedno kolano.
- Marina? – powiedział zdławionym głosem – Marina? Jak moja mama?
Marinka puściła się biegiem wołając:
- Tata, tata wrócił!

 Jutro we trójkę wyjeżdżamy do Gruzji. Na wakacje. Gdy wrócimy do Polski czeka nas mnóstwo spraw do załatwienia i na pewno spędzimy dużo czasu w urzędach.



 

piątek, 16 maja 2014

Ojciec



Nie lubię tego dnia. Wszystkich Świętych wywołuje we mnie mieszane, sprzeczne uczucia. Z jednej strony to święto wyjątkowo kolorowe. Z drugiej - przygnębiające, poważne. Z jednej – pełne zadumy, a z drugiej – jak parada uliczna.
Nikt nie wymusza na mnie chodzenia na cmentarz 1 listopada, a jednak tam chodzę. Odwiedzam grób rodziców wiele razy w roku, więc nic by się nie stało, gdybym nie poszła we Wszystkich Świętych. A jednak od dwunastu lat 1 listopada zanoszę świeże kwiaty. Moi rodzice zginęli razem, w wypadku samochodowym. Los zabrał mi ich oboje jednocześnie. Mimo, że byłam już całkiem dorosła i samodzielna poczułam się boleśnie osierocona. Miałam spokojne, dobre dzieciństwo, pomimo, że ojciec rzadko bywał w domu. Był inżynierem, prowadził wielkie budowy daleko od domu. Mama była zawsze, a tata wracał, wiec czułam się bezpieczna.
Od wielu lat, gdy przychodzę na cmentarz we Wszystkich Świętych, na grobie rodziców leży duża wiązanka czerwonych róż. Zawsze czerwone róże. Nie mam pojęcia kto je przynosi. Nie mam rodziny, więc te róże raz do roku zawsze mnie intrygują. Próbowałam się dowiedzieć, czy może któryś z przyjaciół rodziców je przynosi, ale wszyscy zaprzeczali.
Niedawno dostałam propozycję służbowego wyjazdu, na trzy miesiące, do Londynu. Musiałam wylecieć najpóźniej 1 listopada. Dlatego w tym rok byłam zmuszona złamać tradycję i poszłam na grób rodziców w przeddzień Święta. Na cmentarzu był już wielki ruch. Gdy zbliżałam się do grobu zauważyłam pochyloną nad nim kobietę. W pierwszej chwili uznałam, że pomyliłam ścieżki, a potem, że w półmroku, pomyliłam pomniki. Gdy podeszłam nie miałam wątpliwości: to na pewno grób moich rodziców, a kobieta pochyla się nad ich nagrobkiem. Na granitowej płycie układa wiązankę czerwonych róż.
- Dzień dobry – powiedziałam.
Kobieta drgnęła. Wyprostowała się i spojrzała na mnie.
- Dzień dobry – odpowiedziała i umknęła wzrokiem. Stała wyprostowana, patrząc nieco ponad grobami. Dyskretnie się jej przyjrzałam. Na pewno nigdy wcześniej jej nie widziałam.
Stałyśmy obok siebie, w milczeniu, nad grobem moich rodziców. Było to tyleż dziwne, co niezręczne. Przedłużająca się cisza zaczęła mi ciążyć.
- To pani przynosi co rok bukiet róż? – zapytałam cicho.
- Tak – powiedziała. Po chwili, prawie szeptem dodała. – Lubił czerwone róże.
- Kto? Mój ojciec? – zapytałam chyba za głośno jak na miejsce, w którym byłyśmy, ale nie umiałam zapanować nad zaskoczeniem.
- Tak – powiedziała spokojnie.
- Pani się myli. Ojciec… - zawahałam się – Ojciec chyba w ogóle nie lubił kwiatów.
- Lubił róże.
Powiedziała to tak zwyczajnie. I z przekonaniem.
Nie wiedziałam jak zareagować. Milczałam. Stałyśmy dalej, nieruchome, kilka chwil, po czym kobieta powiedziała:
- Do widzenia.
I ruszyła cmentarną alejką.
Byłam tak niewyobrażalnie zaskoczona, że nie odpowiedziałam. Po chwili ocknęłam się ze zdumienia i ruszyłam za kobietą.
Dogoniłam ją tuż przed bramą cmentarza.
- Przepraszam – zawołałam – proszę zaczekać.
Kobieta odwróciła się. Robiła wrażenie, jakby czekała, że ją zatrzymam.
- Co jeszcze lubił mój tata? – zapytałam.
To była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, ale gdy usłyszałam swój własny głos zdałam sobie sprawę, że w tych okolicznościach, pytanie brzmi, co najmniej, dziwnie. Kobieta jednak nie okazała zaskoczenia.
- Ptysie z bitą śmietaną – powiedziała.
- Ojciec nie przepadał za słodyczami.
- Bitą śmietanę lubił – kobieta leciutko się uśmiechnęła. Bardziej do siebie niż do mnie.
Stałyśmy naprzeciw siebie i patrzyłyśmy sobie w oczy. Miałam bieganinę myśli. Nie miałam pojęcia kim jest ta kobieta. Jednak miałam nieodparte wrażenie, że ona mnie zna.
- Kim pani … - Zaczęłam niepewnie – Kim on dla pani był? – Poprawiłam się.
- Tadeusz był moim ojcem.
Zakręciło mi się w głowie. Przeleciało mi przez myśl, że zaraz się obudzę, jak ze złego snu i tylko te słowa  „Tadeusz był moim ojcem” będą mi się kołatały po czaszce z pół dnia.
- To jakiś żart? – prawie krzyknęłam – to nie jest śmieszne!
Poczułam złość, bo jedynym wytłumaczeniem, które miałam, to że kobieta bawi się moim kosztem.
- Nie – odpowiedziała, nadal spokojnym tonem – Nie żartuję. Tadeusz był moim tatą.
Zaczęła szperać w swojej torebce i po chwili wyjęła portfel, a z niego dowód osobisty.
- Nazywam się Tamara Rachwalska – powiedziała podając mi dowód.
W pierwszej chwili, mimo, że nie mam kłopotów ze wzrokiem, patrzyłam na kartonik, ale nie mogłam niczego odczytać. Po chwili dopiero udało mi się odcyfrować. Kobieta nosiła takie samo nazwisko jak ja, a jej ojciec miał rzeczywiście na imię Tadeusz. Imię matki zaś – Barbara, a moja mama miała na imię Mirosława.
- Nic z tego nie rozumiem – powiedziałam oddając dowód. Poczułam się nagle niewyobrażalnie zmęczona.
- Myślę, że powinnyśmy porozmawiać – powiedziała Tamara. Była nadspodziewanie spokojna i nie robiła wrażenia, że jest zaskoczona sytuacją.
Wyszłyśmy z cmentarza. Zaproponowałam, byśmy usiadły w pobliskiej kawiarni.
- Mam 32 lata – zaczęła Tamara.
- W takim razie jestem starsza – powiedziałam – bo niedawno skończyłam 34.
- Wiem.
- Wie pani? – Nie ukrywałam zaskoczenia.
- Może mówmy sobie po imieniu – Tamara wyciągnęła dłoń ponad stołem.
- Natasza – powiedziałam odwzajemniając uścisk – Zadziwiające, ale obie mamy rosyjskie imiona – dodałam zaskoczona.
- To nie takie dziwne, zważywszy, że Tadeusz był z pochodzenia Rosjaninem.
- Skąd pani….znaczy skąd wiesz?
- Przecież był moim tatą – powiedziała Tamara śmiejąc się.
- No tak – powiedziałam cicho.
Usiłowałam zebrać myśli, ale nie bardzo mi się udawało. Byłam w szoku. Zapadła cisza, a ja nie miałam pojęcia o co mam pytać. Tamara chyba to wyczuła, bo powiedziała:
- Moja mama poznała Tadeusza, gdy przyjechał budować zakłady azotowe u nas, w Puławach. Opowiadała mi potem, że zakochała się bez pamięci. Choć wiedziała, że Tadeusz jest żonaty i ma córkę, nie umiała przestać kochać. Świata poza nim nie widziała. Tadeusz kilka razy próbował zerwać tę znajomość, ale jak mówiła mama, zawsze wracał. Gdy mama zaszła w ciążę przez chwilę liczyła na to, że Tadeusz zostanie z nią, na zawsze. Tak się jednak nie stało. Tadeusz powiedział, że nic na to nie poradzi, ale kocha dwie kobiety na raz. Nie potrafi żadnej porzucić. Przyrzekł, że będzie się opiekował moją mamą i dzieckiem, ale jego stałe miejsce jest przy Mirce i córce.
Tamara zamilkła, spojrzała gdzieś w dal, za kawiarniane okno. Gdy odwróciła głowę w moją stronę, w jej oczach było wiele smutku. Przez chwilę zrobiło mi się jej żal, bo pamiętam z dzieciństwa mój smutek za każdym razem, gdy tata wyjeżdżał do pracy. Nagle dotarło do mnie, że nie tylko do pracy wyjeżdżał. Jeździł do innej kobiety i innej córki! Wezbrała we mnie złość, bo dotarło do mnie, że oszukiwał mnie i mamę. Tamara chyba wyczuła o czym myślę, bo powiedziała:
- Ty myślałaś, że tata jedzie do pracy, że tak musi być, że to normalne… Ja zawsze wiedziałam, że jedzie do swojego drugiego domu, do innej rodziny, do innej dziewczynki… Często płakałam, złościłam się i buntowałam. Nienawidziłam cię, choć nigdy nie widziałam. Gdy podrosłam, miałam z czternaście lat, poprosiłam Tadeusza, żeby mi pokazał twoje zdjęcie.
- Dlaczego mówisz o nim „Tadeusz” – przerwałam jej.
Tamara się uśmiechnęła.
- Tak do niego mówiłam, po imieniu. Jak byłam mała bawiliśmy się w jakąś grę, już jej nie pamiętam dokładnie, ale ona polegała na tym, że każdy uczestnik miał karteczkę ze swoim imieniem i wywoływało się to imię. I jakoś tak zostało i mówiłam do taty po imieniu… No i jak mi pokazał twoje zdjęcie – Kontynuowała Tamara – to jakoś tak się zadziało, że przestałam cię nienawidzić. Może dorosłam na tyle, by zaakceptować, że dzielę się ojcem z inną dziewczyną.
- A Mirka, twoja mama? – zapytałam.
- Mama akceptowała taki stan rzeczy od zawsze, odkąd pamiętam. Nigdy nie narzekała na swój los. Gdy Tadeusz miał przyjechać gotowała to co lubił, prasowała jego koszule… Była pogodzona, że jest tą drugą. Po jego tragicznej śmierci okropnie cierpiała. Do dziś jest sama. Namawiałam ją, by sobie kogoś znalazła, ale ona zawsze powtarza, że jest wdową i niech tak zostanie.
- Jak się dowiedziałyście, że moi rodzice mieli wypadek?
- Zawiadomił nas jakiś kolega Tadeusza.
- To znaczy kto? – zapytałam ostro, bo dotarło do mnie, że ktoś musiał wiedzieć, że mój tata prowadzi podwójne życie.
- Nie wiem – odparła – naprawdę nie mam pojęcia kto to był. Przyjechałyśmy na pogrzeb.
- Byłyście na pogrzebie moich rodziców?? – Aż mnie zatkało.
- Tak. Wmieszałyśmy się w tłum. Nawet się dziwiłam potem, że nikt nie zwrócił uwagi, że dwie kobiety, stojące daleko od grobu, więc jakby obce, tak strasznie rozpaczają na pogrzebie. To było straszne… - Tamara znów odwróciła głowę w stronę okna. Widziałam jednak, że usiłuje powstrzymać łzy.
- Wszystkiego bym się spodziewała, ale nigdy tego, że gdzieś istnieje moja przyrodnia siostra – powiedziałam.
Tamara zwróciła w moją stronę twarz. Uśmiechnęła się leciutko.
- A ja wiedziałam, że jesteś.
Czułam się dziwnie. Jednak nie byłam ani zła, ani oburzona. To zadziwiające, ale poczułam się jakoś lekko, jakbym odnalazła zagubioną i szczęśliwie odnalezioną pamiątkę.
- To jak to było z tymi kwiatami? – zapytałam, po raz pierwszy od kilku godzin, uśmiechając się.
- Lubił róże – Teraz i Tamara się uśmiechała – i bitą śmietanę też.
- To dziwne. Bardzo rzadko jadł słodycze, choć moja mama była mistrzynią wypieków. Za kwiatami też nie przepadał i namawiał mamę, by w ogródku sadzić tylko iglaki, wysiać trawę, ale żeby nie było żadnych kwitnących roślin, bo jak opadają płatki robi się smutno.
- Rzeczywiście dziwne – powiedziała Tamara w zamyśleniu – Jakby nie tylko miał dwa domy, dwie rodziny, ale jakby miał dwie dusze.
Obie zamilkłyśmy, pogrążone we własnych wspomnieniach. „Jaką dziwną konstrukcją był mój tata” – myślałam – „Kochał dwie kobiety, bo przecież bardzo kochał moją mamę i okazuje się, że Mirkę równie mocno. Miał dwie córki, w różnych miastach i choć obie nie miałyśmy go na wyłączność, obie nie czułyśmy się opuszczone. Tamara i ja miałyśmy dobre, bezpieczne dzieciństwo, miałyśmy tatę i mamę”.
Zrobiło się bardzo późno. Zaczęłam się zbierać.
- Jutro wylatuję do Londynu, na trzy miesiące – powiedziałam. – Dasz mi swojego maila?
- Jasne! – odparła Tamara – bardzo chętnie.
- To fajnie. Mamy sobie jeszcze wiele do opowiedzenia. Napiszę za kilka dni.
- Cieszę się, że się spotkałyśmy. Przez te wszystkie lata przyjeżdżałam na grób Tadeusza w przeddzień Wszystkich Świętych, czasem razem z mamą. Nie chciałyśmy się natknąć na nikogo z rodziny i tłumaczyć, kim jesteśmy. Dziś jakoś tak samo wyszło…
- Cieszę się, że samo wyszło. – Uśmiechnęłam się. – Napiszę, a jak wrócę do Polski spotkamy się jeszcze, prawda?
- Bardzo bym chciała – odpowiedziała Tamara – Ostatecznie kochałyśmy tego samego faceta.
Roześmiałyśmy się równocześnie.