środa, 7 maja 2014

Malina



- Mamy to! – wykrzyknęłam wchodząc do biura. – Areczku, mamy to!
- Wiedziałem, że ci się uda – powiedział rozradowany Arek.
Podeszłam do jego biurka i przybiliśmy sobie „piątkę”. Dodałam:
- No to teraz do roboty.
Weszłam do swojego pokoju. Rzuciłam na biurko teczkę z dokumentami i torebkę. Opadłam na miękki fotel i uśmiechnęłam się sama do siebie. „Naprawdę udało mi się” – myślałam. Rozsadzała mnie radość. I duma. Jeszcze kilka lat temu, gdyby mi ktoś powiedział, że nie tylko otworzę swoją firmę, ale, że w krótkim czasem osiągnę pierwszy znaczący sukces i nie będę obracała każdej złotóweczki, przed jej wydaniem, nie uwierzyłabym. Muszę przyznać, że miałam dużo szczęścia. Decydujące były drobne zbiegi okoliczności, miałam wokół siebie życzliwych ludzi, no i … byłam zdeterminowana.
Gdy odkryłam, że jestem w ciąży Paweł, mój ówczesny chłopak, był już daleko stąd. Nawet nie próbowałam go odszukać. Skoro nie chciał być ze mną, to oczekiwanie, że wróci, bo jestem w ciąży, wydawało mi się bez sensu. Poza tym swoją zdradą, którą przypadkiem odkryłam, zranił mnie na tyle, że  miłość wyparowała. Ale byłam w ciąży.
Mama przyjęła wiadomość o tym, że zostanie babcią, ze stoickim spokojem.
- Można się było tego spodziewać – Skwitowała jednym zdaniem.
Nie robiła mi wyrzutów, ale też nie wyglądała na szczęśliwą babcię.
Zaczęłam gorączkowe poszukiwanie pracy. Skończyłam tylko liceum plastyczne, więc tak naprawdę nie miałam zawodu. Zaczepiłam się w niewielkiej firmie reklamowej. Nie miałam szansy na wykorzystywanie swojego plastycznego talentu. Moja praca ograniczała się do przynieś, zanieś, pozamiataj. Gdy urodziłam Jaśka i skończył mi się urlop macierzyński zostałam bez pracy, bo miałam czasową umowę. Ona wygasła, a wraz z nią moje i tak niewielkie dochody. Mieszkałam z mamą, więc mogłam mieć pewność, że mam gdzie mieszkać, mam co jeść i czym nakarmić Jaśka. Ale to było wszystko. Mama pracowała zawodowo, ja opiekowałam się Jaśkiem. Robiłam jakieś drobne ilustracje do gazet. Raz je redakcje kupowały, kiedy indziej całe tygodnie niczego nie mogłam sprzedać. Liczyłam na to, że gdy Jasiek pójdzie do przedszkola, znajdę normalną pracę. Ale to nie było takie proste.
„Normalna praca” czyli na etat okazała się trudniejsza do zdobycia niż myślałam. Moje doświadczenia z ilustrowania tekstów w gazetach były nawet doceniane, ale wszystko co agencje reklamowe czy wydawnictwa chciały mi zaproponować to umowa o dzieło, rzadziej zlecenie. Oczywiście brałam te zlecenia, ale nie było z tego zbyt dużo pieniędzy. Mama zbliżała się do wieku emerytalnego i coraz bardziej martwiłyśmy się o to, z czego będziemy żyć. Bo przecież z jednej emerytury urzędniczej dwie dorosłe osoby i dziecko się nie utrzymają.
Poza dorywczymi pracami cały czas robiłam kartki. Takie okolicznościowe. Świąteczne, urodzinowe czy na rocznicę ślubu. Nie było tego wiele, bo żeby były naprawdę atrakcyjne, niepowtarzalne, potrzebowałam dużo różnorodnych materiałów: dobry, kolorowy karton, wstążki, brokat, koperty, klej i takie tam. A przecież nie miałam pieniędzy na inwestycje. Muszę przyznać, że ta praca sprawiała mi dużo przyjemności. Gotowe kartki zanosiłam do salonów fryzjerskich, gabinetów kosmetycznych, solariów… no wszędzie tam, gdzie ludzie w dobrych nastrojach siadają w poczekalni. Nigdy się nie zdarzyło, by właściciele salonów odmówili mojej prośbie, bym mogła postawić koszyczek z moim kartkami. Nie zdarzyło się też, by mnie ktoś oszukał i nie oddał pieniędzy, gdy ktoś z klientów kupił moja kartkę.
Któregoś dnia poszłam do zaprzyjaźnionego salonu fryzjerskiego, mając nadzieję, że coś się sprzedało. Gdy tylko weszłam podbiegła do mnie jedna z pracownic i moja dobra koleżanka.
- Co? – zapytałam ze skwaszoną miną, patrząc na prawie pełen mój koszyczek, stojący na błyszczącym stoliku kawowym – Nic się nie sprzedało, prawda?
- Dwie się sprzedały – odpowiedziała Agata, podając mi kopertę z monetami.
- No to szaleństwa nie ma – powiedziałam zawiedziona.
- Ale mam coś dla ciebie – powiedziała fryzjerka, szeroko się uśmiechając.- Tu masz wizytówkę – powiedziała podając mi elegancki kartonik.
- No i ? – zapytałam odczytując imię i nazwisko.
- To jest nasza stała klientka. W ubiegłym tygodniu kupiła te dwie twoje kartki. A dziś przyszła tylko po to, by mi dać swoją wizytówkę. Powiedziała, że za kilka miesięcy wychodzi za mąż i chciałaby, żebyś jej zaprojektowała zaproszenia.
Ogromnie się ucieszyłam. To było coś! Zlecona praca, za którą dostanę parę groszy to dużo lepsze niż robić kartki i czekać aż ktoś będzie się nudził w poczekalni i je przejrzy.
Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłam pod numer z wizytówki.
Dwa dni później spotkałam się z klientką salonu, a teraz i moją, w pobliskiej kawiarni. Okazała się bardzo sympatyczną i nader energiczną osobą.
- Pani Malinko – powiedziała – ale ma pani świetne imię. No więc pani Malinko, ja bym chciała, żeby mi pani zrobiła wzór zaproszeń i zawiadomień. Wie pani, żeby były inne niż wszystkie, żeby się wyróżniały. – Mówiła głośno, żywo gestykulując. – No wie pani, jedyne w swoim rodzaju.
Tydzień później znów się spotkałyśmy. Pokazałam jej kilka projektów. Nie mogła się zdecydować, wszystkie się jej podobały. W końcu podjęła decyzję.
- Ile jestem winna – zapytała, wyjmując portfel.
- No nie wiem… - powiedziałam niepewnie – Czy równowartość trzech takich kartek, jakie pani widziała w salonie, nie będzie za dużo?
- No chyba pani żartuje? – powiedziała moja klientka oburzonym głosem.
Przestraszyłam się, że oczekiwałam za dużo i teraz w ogóle mi nie zapłaci.
- Ja przepraszam… – zaczęłam z pochyloną głową.
- Ale za co mnie pani przeprasza! – wykrzyknęła – Za takie cuda takie grosze?!
Położyła na stole banknot o nominale, którego w życiu bym się nie spodziewała. Położyła na nim dłoń i mówiła dalej:
- I zrobimy tak. Ja teraz przed ślubem mam urwanie głowy, więc jakby pani mogła poszukać drukarni, która zrobi mi te zaproszenia w takich ładnych kolorach jak pani projekt, to ja chętnie zapłacę za tę pomoc.
Na tamtym zleceniu zarobiłam swoje pierwsze przyzwoite, jak mawiała moja mama, pieniądze. Krótko później moja klientka z salonu fryzjerskiego poleciła mnie swojej przyjaciółce. Ta poleciła mnie dalej i dalej.  Założyłam jednoosobową działalność i robiłam projekty zaproszeń na śluby, rocznice, na wystawne „osiemnastki”.
Gdy oddawałam któreś z kolei zlecenie w „mojej” drukarni chłopak, który tam pracował, powiedział konspiracyjnym szeptem:
- Gdyby pani robiła te projekty nie ręcznie, a od razu w programie graficznym, to by u nas było dużo taniej.
- No tak – powiedziałam niepewnie – Nawet nie wiedziałam, że te moje ręczne robótki potem ktoś przerabia w komputerze…
- No przerabia – chłopak uśmiechnął się od ucha do ucha – ja przerabiam.
Musiałam mieć bardzo zatroskaną minę, bo chłopak dyskretnie podsunął mi kolorową karteczkę z numerem telefonu.
- Proszę do mnie wieczorkiem zadzwonić – powiedział szeptem i uśmiechnął się promiennie.
W ten sposób poznałam Arka. Kilka miesięcy później, gdy szef w drukarni zorientował się, że jego pracownik „dorabia” wieczorami, a tym sposobem uszczupla zarobek w zakładzie poligraficznym, zwolnił Arka. Czułam się po części odpowiedzialna za to, choć Arek nie robił nic złego. Na swoim prywatnym komputerze, we własnym programie, pracował po godzinach. Postanowiliśmy zawiązać spółkę. Jak na samym początku robię ręczne projekty, a Arek przetwarza je na „język komputera”. Znaleźliśmy też inną drukarnię.
Postanowiłam poszukać sposobu na pewniejsze zarobki. I wpadłam na pomysł, by projektować papier, koperty, logo firm.
Dziś wróciłam z podpisanym kontraktem. Duża firma, stała współpraca, za, z góry ustaloną, kwotę.
Jestem z siebie dumna.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Możemy po prostu pogadać;-))) Ja nie udaję, że jestem literatem. Ty nie udawaj, że jesteś krytykiem literackim.