- Mamy to! – wykrzyknęłam wchodząc
do biura. – Areczku, mamy to!
- Wiedziałem, że ci się uda –
powiedział rozradowany Arek.
Podeszłam do jego biurka i
przybiliśmy sobie „piątkę”. Dodałam:
- No to teraz do roboty.
Weszłam do swojego pokoju. Rzuciłam
na biurko teczkę z dokumentami i torebkę. Opadłam na miękki fotel i
uśmiechnęłam się sama do siebie. „Naprawdę udało mi się” – myślałam. Rozsadzała
mnie radość. I duma. Jeszcze kilka lat temu, gdyby mi ktoś powiedział, że nie
tylko otworzę swoją firmę, ale, że w krótkim czasem osiągnę pierwszy znaczący
sukces i nie będę obracała każdej złotóweczki, przed jej wydaniem, nie
uwierzyłabym. Muszę przyznać, że miałam dużo szczęścia. Decydujące były drobne
zbiegi okoliczności, miałam wokół siebie życzliwych ludzi, no i … byłam
zdeterminowana.
Gdy odkryłam, że jestem w ciąży
Paweł, mój ówczesny chłopak, był już daleko stąd. Nawet nie próbowałam go
odszukać. Skoro nie chciał być ze mną, to oczekiwanie, że wróci, bo jestem w
ciąży, wydawało mi się bez sensu. Poza tym swoją zdradą, którą przypadkiem
odkryłam, zranił mnie na tyle, że miłość
wyparowała. Ale byłam w ciąży.
Mama przyjęła wiadomość o tym, że
zostanie babcią, ze stoickim spokojem.
- Można się było tego spodziewać –
Skwitowała jednym zdaniem.
Nie robiła mi wyrzutów, ale też nie
wyglądała na szczęśliwą babcię.
Zaczęłam gorączkowe poszukiwanie
pracy. Skończyłam tylko liceum plastyczne, więc tak naprawdę nie miałam zawodu.
Zaczepiłam się w niewielkiej firmie reklamowej. Nie miałam szansy na
wykorzystywanie swojego plastycznego talentu. Moja praca ograniczała się do
przynieś, zanieś, pozamiataj. Gdy urodziłam Jaśka i skończył mi się urlop
macierzyński zostałam bez pracy, bo miałam czasową umowę. Ona wygasła, a wraz z
nią moje i tak niewielkie dochody. Mieszkałam z mamą, więc mogłam mieć pewność,
że mam gdzie mieszkać, mam co jeść i czym nakarmić Jaśka. Ale to było wszystko.
Mama pracowała zawodowo, ja opiekowałam się Jaśkiem. Robiłam jakieś drobne
ilustracje do gazet. Raz je redakcje kupowały, kiedy indziej całe tygodnie
niczego nie mogłam sprzedać. Liczyłam na to, że gdy Jasiek pójdzie do
przedszkola, znajdę normalną pracę. Ale to nie było takie proste.
„Normalna praca” czyli na etat
okazała się trudniejsza do zdobycia niż myślałam. Moje doświadczenia z
ilustrowania tekstów w gazetach były nawet doceniane, ale wszystko co agencje
reklamowe czy wydawnictwa chciały mi zaproponować to umowa o dzieło, rzadziej
zlecenie. Oczywiście brałam te zlecenia, ale nie było z tego zbyt dużo
pieniędzy. Mama zbliżała się do wieku emerytalnego i coraz bardziej martwiłyśmy
się o to, z czego będziemy żyć. Bo przecież z jednej emerytury urzędniczej dwie
dorosłe osoby i dziecko się nie utrzymają.
Poza dorywczymi pracami cały czas
robiłam kartki. Takie okolicznościowe. Świąteczne, urodzinowe czy na rocznicę
ślubu. Nie było tego wiele, bo żeby były naprawdę atrakcyjne, niepowtarzalne,
potrzebowałam dużo różnorodnych materiałów: dobry, kolorowy karton, wstążki,
brokat, koperty, klej i takie tam. A przecież nie miałam pieniędzy na inwestycje.
Muszę przyznać, że ta praca sprawiała mi dużo przyjemności. Gotowe kartki
zanosiłam do salonów fryzjerskich, gabinetów kosmetycznych, solariów… no
wszędzie tam, gdzie ludzie w dobrych nastrojach siadają w poczekalni. Nigdy się
nie zdarzyło, by właściciele salonów odmówili mojej prośbie, bym mogła postawić
koszyczek z moim kartkami. Nie zdarzyło się też, by mnie ktoś oszukał i nie
oddał pieniędzy, gdy ktoś z klientów kupił moja kartkę.
Któregoś dnia poszłam do
zaprzyjaźnionego salonu fryzjerskiego, mając nadzieję, że coś się sprzedało.
Gdy tylko weszłam podbiegła do mnie jedna z pracownic i moja dobra koleżanka.
- Co? – zapytałam ze skwaszoną
miną, patrząc na prawie pełen mój koszyczek, stojący na błyszczącym stoliku
kawowym – Nic się nie sprzedało, prawda?
- Dwie się sprzedały –
odpowiedziała Agata, podając mi kopertę z monetami.
- No to szaleństwa nie ma –
powiedziałam zawiedziona.
- Ale mam coś dla ciebie –
powiedziała fryzjerka, szeroko się uśmiechając.- Tu masz wizytówkę –
powiedziała podając mi elegancki kartonik.
- No i ? – zapytałam odczytując
imię i nazwisko.
- To jest nasza stała klientka. W
ubiegłym tygodniu kupiła te dwie twoje kartki. A dziś przyszła tylko po to, by
mi dać swoją wizytówkę. Powiedziała, że za kilka miesięcy wychodzi za mąż i
chciałaby, żebyś jej zaprojektowała zaproszenia.
Ogromnie się ucieszyłam. To było
coś! Zlecona praca, za którą dostanę parę groszy to dużo lepsze niż robić
kartki i czekać aż ktoś będzie się nudził w poczekalni i je przejrzy.
Jeszcze tego samego wieczoru
zadzwoniłam pod numer z wizytówki.
Dwa dni później spotkałam się z
klientką salonu, a teraz i moją, w pobliskiej kawiarni. Okazała się bardzo
sympatyczną i nader energiczną osobą.
- Pani Malinko – powiedziała – ale
ma pani świetne imię. No więc pani Malinko, ja bym chciała, żeby mi pani
zrobiła wzór zaproszeń i zawiadomień. Wie pani, żeby były inne niż wszystkie,
żeby się wyróżniały. – Mówiła głośno, żywo gestykulując. – No wie pani, jedyne
w swoim rodzaju.
Tydzień później znów się
spotkałyśmy. Pokazałam jej kilka projektów. Nie mogła się zdecydować, wszystkie
się jej podobały. W końcu podjęła decyzję.
- Ile jestem winna – zapytała,
wyjmując portfel.
- No nie wiem… - powiedziałam
niepewnie – Czy równowartość trzech takich kartek, jakie pani widziała w
salonie, nie będzie za dużo?
- No chyba pani żartuje? –
powiedziała moja klientka oburzonym głosem.
Przestraszyłam się, że oczekiwałam
za dużo i teraz w ogóle mi nie zapłaci.
- Ja przepraszam… – zaczęłam z
pochyloną głową.
- Ale za co mnie pani przeprasza! –
wykrzyknęła – Za takie cuda takie grosze?!
Położyła na stole banknot o
nominale, którego w życiu bym się nie spodziewała. Położyła na nim dłoń i
mówiła dalej:
- I zrobimy tak. Ja teraz przed
ślubem mam urwanie głowy, więc jakby pani mogła poszukać drukarni, która zrobi
mi te zaproszenia w takich ładnych kolorach jak pani projekt, to ja chętnie
zapłacę za tę pomoc.
Na tamtym zleceniu zarobiłam swoje
pierwsze przyzwoite, jak mawiała moja mama, pieniądze. Krótko później moja
klientka z salonu fryzjerskiego poleciła mnie swojej przyjaciółce. Ta poleciła
mnie dalej i dalej. Założyłam
jednoosobową działalność i robiłam projekty zaproszeń na śluby, rocznice, na
wystawne „osiemnastki”.
Gdy oddawałam któreś z kolei
zlecenie w „mojej” drukarni chłopak, który tam pracował, powiedział
konspiracyjnym szeptem:
- Gdyby pani robiła te projekty nie
ręcznie, a od razu w programie graficznym, to by u nas było dużo taniej.
- No tak – powiedziałam niepewnie –
Nawet nie wiedziałam, że te moje ręczne robótki potem ktoś przerabia w
komputerze…
- No przerabia – chłopak uśmiechnął
się od ucha do ucha – ja przerabiam.
Musiałam mieć bardzo zatroskaną
minę, bo chłopak dyskretnie podsunął mi kolorową karteczkę z numerem telefonu.
- Proszę do mnie wieczorkiem
zadzwonić – powiedział szeptem i uśmiechnął się promiennie.
W ten sposób poznałam Arka. Kilka
miesięcy później, gdy szef w drukarni zorientował się, że jego pracownik
„dorabia” wieczorami, a tym sposobem uszczupla zarobek w zakładzie
poligraficznym, zwolnił Arka. Czułam się po części odpowiedzialna za to, choć
Arek nie robił nic złego. Na swoim prywatnym komputerze, we własnym programie,
pracował po godzinach. Postanowiliśmy zawiązać spółkę. Jak na samym początku
robię ręczne projekty, a Arek przetwarza je na „język komputera”. Znaleźliśmy
też inną drukarnię.
Postanowiłam poszukać sposobu na
pewniejsze zarobki. I wpadłam na pomysł, by projektować papier, koperty, logo
firm.
Dziś wróciłam z podpisanym
kontraktem. Duża firma, stała współpraca, za, z góry ustaloną, kwotę.
Jestem z siebie dumna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Możemy po prostu pogadać;-))) Ja nie udaję, że jestem literatem. Ty nie udawaj, że jesteś krytykiem literackim.