czwartek, 1 maja 2014

Wnuczek



Kasia zadzwoniła jakieś dwa tygodnie temu. Gdy zobaczyłam na wyświetlaczu komórki, że to ona, jak zwykle, od wielu miesięcy, poczułam lekkie napięcie.
- Mamusiu? To ja – powiedziała.
- No cześć córuś. Co tam? – odpowiedziałam.
- Wszystko dobrze. Dzwonię, bo chciałam cię zaprosić na chrzciny.
- Już chrzciny! Popatrz, jak szybko leci ten czas – powiedziałam jakby nigdy nic.
- No tak. Szybko – powiedziała Kasia i zamilkła.
Nie wiedziałam co mam powiedzieć, a przedłużająca się cisza po obu stronach zaczęła być męcząca.
- Mamusiu. Bardzo bym chciała, żebyś przyszła. To dla mnie ważne, mamo… - Zawiesiła głos.
- Córuś – powiedziałam, starając się, by mój głos był jak najspokojniejszy – wiesz przecież, co myślę.
- Mamo, co byś nie myślała, to jest twój wnuczek, to jest nasz synek… - znów urwała, ale tym razem głos się jej lekko załamał.
- Zadzwonię jeszcze – odpowiedziałam i się rozłączyłam.
Odłożyłam telefon szybko, bo ręce mi nieco drżały. Bardzo mnie to wszystko męczy i denerwuje. Nieustannie o tym myślę od bardzo wielu miesięcy, ale nie umiem się przełamać. No nie umiem im darować, że się zdecydowali. Kaśka nie chciała mnie słuchać. Miała w nosie co ja czuję. To teraz ja mam w nosie ich.
Kasia i Waldek są małżeństwem ponad pięć lat. Od początku starali się o dziecko, ale nic z tego nie wychodziło. Mówiłam Kasi, że to na pewno wina Waldka. Przecież ona zawsze była zdrowa. Nawet się nie przeziębiała, choć inne dzieci co rusz wysiadywały ze swoimi matkami w przychodniach. Kasia nie chciała mnie słuchać i stale powtarzała, że to po pierwsze „nie wina” tylko los tak chce, że nie mają dzieci. Poza tym za każdym razem, tak zaczepnie pytała:
- A skąd wiesz, że to Waldek nie może mieć dzieci? Może to ja nie mogę zajść w ciążę?
Odpowiadałam, że ja tam wiem swoje. I było po rozmowie. Najczęściej zaraz potem sobie przypominała, że się bardzo spieszy, zbierała swoje manatki i już jej nie było.
Wiem, że jak mężczyzna nie może mieć dzieci to dla niego może być tragedia. Więc nigdy, przenigdy bym Waldkowi nie powiedziała, że to jego wina. Ale Kaśka się bała i tak na wszelki wypadek ograniczała nasze rodzinne spotkania.
A wnuków jak nie miałam tak nie miałam.
Jakieś trzy lata temu Kaśka przyszła do mnie i powiedziała, że musi mi coś powiedzieć. W pierwszej chwili bardzo się ucieszyłam, bo przyszło mi do głowy, że jest w ciąży. Ale zamiast tego powiedziała:
- Mamo, to ja nie mogę zajść w ciążę.
Spadło na mnie jak grom.
- To niemożliwe – powiedziałam.
- Mamusiu, możliwe. Zrobiłam wszystkie badania, jakie tylko można było. Nie możemy mieć z Waldkiem dzieci. Zaczęliśmy przygotowania do zapłodnienia in vitro.
No myślałam, że spadnę z krzesła.
- Chyba żartujesz! – prawie wykrzyknęłam – nie mówisz tego poważnie!
- Mówię poważnie, mamo. My bardzo chcemy dziecka i zrobimy wszystko, by je mieć.
- Ale nie w taki sposób! – Byłam wzburzona.
- Dlaczego mamo? – Teraz Kaśka podniosła głos. – To powszechnie stosowana metoda. Urodziło się tak setki zdrowych dzieci.
- Dzieci z lodówki! – Wykrzyknęłam – Ja nie chcę takiego wnuka. Nie zgadzam się!
Kaśka nagle wstała i zakładając płaszcz powiedziała, zadziwiająco spokojnym głosem:
- Ja nie przyszłam zapytać czy się zgadzasz, mamo. Przyszłam cię o tym zawiadomić. Do widzenia – dodała. I poszła.
Myślałam, że zawału dostanę. Jak mogła wpaść na taki pomysł? Nie tak ją wychowałam, żeby za nic mieć zdanie matki. Ona dobrze wiedziała co myślę o in vitro. Dobrze wiedziała, a i tak chce to zrobić. Bo to wiadomo czy takie dzieci są zdrowe całkiem? A może dopiero jak są większe to się ujawniają choroby różne? Do czego to podobne, żeby robić takie eksperymenty na ludziach! Widziałam taki film w telewizji. Normalnie robią dzieci w laboratorium, łączą komórki jak składniki ciasta, a potem zamrażają! Czy takie dzieci w ogóle można kochać???
Mijały tygodnie, a ja pogodzić się z tym, co od Kaśki usłyszałam, nie mogłam. Kaśka czasem dzwoniła, pytała co u mnie, czy czegoś potrzebuję. Nie chciałam z nią rozmawiać. Byłam obrażona.
Kiedyś spotkałam przy warzywniaku moją sąsiadkę, pielęgniarkę. I tak jakoś od słowa do słowa i zeszło na temat, który mnie nie opuszczał, ale też nadal bulwersował. Zapytałam ją czy wie jak się odbywają przygotowania do zapłodnienia in vitro. Byłam zdziwiona, że to długa procedura i bardzo kosztowna. No i bardzo bolesna bywa dla kobiety.
- Ale wie pani – powiedziała na zakończenie sąsiadka – kobieta, by mieć dziecko wiele zniesie.
Że też ta moja córka tak się poświęca. Niektóre kobiety nie mają dzieci, a ich matki wnuków. Tak już jest. Mówi się trudno. Ale żeby nie umieć się z tym pogodzić i produkować sobie dziecko w laboratorium? To na pewno wina Waldka. To on tej mojej Kaśce w głowie namieszał i ona się godzi na ból. Niech sobie sam da grzebać w środku!
W styczniu zadzwoniła Kasia.
- Mamo? To ja.
- No cześć. Co tam u ciebie – powiedziałam jak zwykle, ale tonem, by wiedziała, że jestem obrażona.
- Mamusiu! Jestem w ciąży! Słyszysz? Będziemy mieli dziecko! – radośnie wykrzyknęła.
- Cieszę się – powiedziałam – jak się czujesz? – zapytałam spokojnie.
- Świetnie się czuję – znów zaszczebiotała – i jestem szczęśliwa.
- Ja też się cieszą, Kasiu.
Ale tak naprawdę wcale się nie cieszyłam. Wprawdzie moją złość po części zastąpił strach o moją córkę. Bo wiadomo, że w ciąży różnie bywa. Szczególnie, że to nie była normalna ciąża!
Widywałyśmy się wówczas bardzo rzadko, ze dwa razy może. Częściej Kasia dzwoniła. Nasze rozmowy to właściwie nie były rozmowy tylko Kasia mówiła: a to, że robiła usg i widziała dziecko, a to, że już wie, że to będzie chłopczyk, że nie może jeść truskawek, bo dostaje wysypki, a później, że nogi jej puchną.
Rozmawiałyśmy prawie normalnie, bo pamiętałam jak to jest, że nogi strasznie w ciąży mogą dokuczać, podpowiadałam, żeby sobie robiła okłady z wody z octem, żałowałam jej, że nie może jeść swoich ukochanych truskawek. Rozmawiałyśmy o niej, czasem o mnie, ale nigdy sama nie pytałam o dziecko albo Waldka.
Naprawdę się o moją Kasię martwiłam. Nawet bardzo. Przecież wiem, jak jest trudno w ciąży. Łatwo się łapie przeziębienia, ale nie wolno brać silniejszych leków. Kobiety dostają plam na twarzy, chorują na cukrzycę. Gdyby wszystko było normalnie mogłabym mojej córci pomagać, radzić… Ale ona wolała sobie dziecko sztucznie wyhodować.
Nad ranem, 5 września, zadzwonił telefon. Wyskoczyłam z łóżka przerażona. Dzwonił Waldek:
- Przepraszam, mamo, że tak wcześnie, ale Kasia rodzi. Przed chwilą przyjechaliśmy do szpitala. Niech się mama nie martwi, będę przy niej. – I się rozłączył. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć.
Już nie wróciłam do łóżka. Na niczym nie umiałam się skupić. Cały czas myślałam o mojej Kasi i modliłam się, by jej nic złego nie spotkało. Kilka godzin później znów zadźwięczał telefon. Znów Waldek.
- Dzień dobry, babciu – powiedział radosnym głosem – urodził się Krzyś. Waży 3560 gram i jest wysoki, ma 58 cm.
Serce niewyobrażalnie mi załopotało.
- Jak się Kasia czuje? – Prawie krzyknęłam z emocji.
- Wszystko dobrze. Oboje czują się świetnie.
Ależ ja po tym telefonie ryczałam. Ze szczęścia. Z emocji.
Kilka dni później zadzwoniła Kasia. Opowiadała o porodzie, o tym jaki dzielny był Waldek i na końcu powiedziała:
- Mamusiu. Czekamy na ciebie. Przyjedź. Choćby zaraz.
- Jestem zajęta, Kasiu – powiedziałam sucho – ale bardzo się cieszę, że jesteście szczęśliwi.
Więcej Kasia nie zadzwoniła. Aż dopiero dwa tygodnie temu, by zaprosić na chrzciny.
Nieustannie myślę o Kasi i jej dziecku. Łapię się na tym, że na ulicy zaglądam młodym mamom do wózeczków. Ileż razy już byłam w sklepach z dziecięcymi ubrankami i zabawkami. Jakież teraz cudowności są w sklepach! Ale zwykłych pieluch nigdzie nie widziałam. No cóż, wszystko się zmienia.
Wczoraj w końcu zdecydowałam się coś kupić. Przyniosłam całe mnóstwo różnych gumowych gryzaczków, kaczuszki do wanienki i prześliczne buciki z miękkiej włóczki. Odnalazłam też swój złoty medalik, który dostałam od mojej matki chrzestnej.
No i kupiłam sobie nową kieckę, paskudnie drogą. Ale co tam! Chcę dobrze wyglądać. Przecież to chrzciny mojego wnuka! Tak w sumie co za różnica czy poczęty w laboratorium czy jak wszyscy. Najważniejsze, że jego mamą jest moja córuś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Możemy po prostu pogadać;-))) Ja nie udaję, że jestem literatem. Ty nie udawaj, że jesteś krytykiem literackim.